– To wszystko twoje? – zapytał Rebus, przyglądając się budynkowi przez szybę.
– Kupiłam go wiele lat temu. Wtedy Porty nie było jeszcze takie modne. – Zawahała się. – Czy tym razem masz ochotę wejść na kawę?
Popatrzyli na siebie – on pytająco, ona niepewnie. Potem oboje jednocześnie się uśmiechnęli.
– Z największą przyjemnością – odpowiedział. W chwili, gdy gasił silnik, zadzwonił jego telefon komórkowy.
– Pomyślałem sobie, że chciałby pan wiedzieć – powiedział Donald Devlin. Jego głos, podobnie jak on cały, lekko drżał.
Rebus skinął twierdząco. Stali w Domu Lekarza tuż za jego imponującymi drzwiami wejściowymi. Na górze wciąż jeszcze byli goście, jednak rozmawiali przyciszonymi głosami. Na ulicy stał szary furgon z miejskiej kostnicy, a obok radiowóz policyjny z włączonymi kogutami, które obracając się, co parę sekund rozświetlały na niebiesko fasadę budynku.
– Co się stało? – zapytał Rebus.
– Wygląda na atak serca. Akurat wszyscy stali na górze oparci o balustradę i popijali poobiedni koniak – Devlin pokazał ręką na pierwsze piętro – kiedy on nagle zbladł jak ściana i oparł się o balustradę. Pomyśleliśmy, że pewnie za chwilę będzie wymiotował, ale on jakby zwiotczał, przechylił się i poleciał w dół.
Rebus spojrzał na marmurową posadzkę, na której widniała duża plama krwi. Goście stali w grupkach pod ścianami, niektórzy wyszli na zewnątrz na trawnik. Paląc, rozmawiali o przeżytym szoku. Kiedy Rebus znów spojrzał na Devlina, ten przyglądał mu się bacznie, jakby był eksponatem pływającym w słoju.
– Dobrze się pan czuje? – spytał, nie spuszczając z niego wzroku. Kiedy Rebus skinął głową, dodał: – Bo zdaje się, że byliście sobie dość bliscy.
Rebus nie odpowiedział. Podszedł Sandy Gates, ocierając sobie twarz czymś, co wyglądało na serwetkę zabraną ze stołu.
– Straszne – powiedział. – I pewnie nie obejdzie się bez autopsji.
Obsługa furgonu ułożyła na noszach umieszczone w plastikowym worku ciało, okryła je kocem i ruszyła do wyjścia. Rebus przewalczył w sobie chęć, by ich zatrzymać i zażądać otwarcia worka. Pomyślał, że woli, by w jego pamięci ojciec Leary pozostał żywy, taki, z jakim pił tego ostatniego drinka.
– A dopiero co wygłosił fascynującą mowę – powiedział Devlin. – Coś w rodzaju ekumenicznej historii ciała ludzkiego. Było tam wszystko, od świętego sakramentu po Kubę Rozpruwacza w kontekście haruspików.
– Kogo?
– Starożytnych wróżbitów przepowiadających przyszłość na podstawie wnętrzności zwierząt.
Gatesowi odbiło się.
– Ja i tak nie zrozumiałem połowy z tego, co mówił – oświadczył.
– Ale za to drugą połowę przespałeś – zauważył Devlin z uśmiechem. – Całą mowę wygłosił bez żadnych notatek – dodał z podziwem, a potem spojrzał w górę, na podest pierwszego piętra. – A zaczął od upadku człowieka. – Obmacał kieszenie w poszukiwaniu chusteczki.
– Weź to – powiedział Gates, podając mu serwetkę, a Devlin głośno wysmarkał nos.
– Upadek człowieka, a potem on upadł – rzekł Devlin w zadumie. – Może więc Stevenson miał rację.
– W jakim sensie?
– Nazywając Edynburg „przepastnym miastem”. Może zawrót głowy jest wpisany w charakter tego miasta…
Rebus pomyślał, że chyba rozumie, o co mu chodzi. Przepastne miasto… A jego mieszkańcy, wszyscy i każdy z osobna, powoli, niemal niezauważalnie, spadają coraz głębiej w ową przepaść…
– I w dodatku jedzenie też było okropne – zauważył Gates. Zabrzmiało to tak, jakby ubolewał, że Conor Leary nie zjadł przed śmiercią przyzwoitego posiłku. Rebus nie miał wątpliwości, że Leary byłby tego samego zdania.
Jednym z palaczy stojących na zewnątrz był doktor Curt. Rebus dołączył do niego.
– Dzwoniłem do ciebie – powiedział Curt – ale okazało się, że już jesteś w drodze.
– Poinformował mnie profesor Devlin.
– Mówił mi. Zdaje się, że wyczuł, iż z Conorem łączą cię szczególne więzi. – Rebus lekko skłonił głowę. – Wiesz, że był ciężko chory – ciągnął Curt tym swoim charakterystycznie monotonnym głosem, jakby coś dyktował. – Potem, jak wyszedłeś, trochę o tobie opowiadał.
Rebus odchrząknął.
– I co powiedział?
– Powiedział, że czasami uważał cię za swą pokutę. – Curt strząsnął popiół z papierosa, a niebieski błysk z radiowozu na moment rozświetlił jego twarz. – Ale mówiąc to, śmiał się.
– Był moim przyjacielem – powiedział Rebus, a w duchu dodał: A ja mu pozwoliłem odejść. Tylu ludzi oferujących przyjaźń odepchnął od siebie, woląc samotność i fotel pod oknem w mrocznym pokoju. Czasami wmawiał sobie, że w ten sposób wyświadcza im przysługę. Pamiętał, że ludzie, którym w przeszłości pozwolił się do siebie zbliżyć, często z tego powodu cierpieli, czasami wręcz przypłacali to życiem. Ale to nie tak. To przecież wcale nie tak. Pomyślał o Jean i zastanowił się, jak to się może dalej potoczyć. Czy jest już gotów dzielić się sobą z kimś drugim? Gotów tego kogoś dopuścić do mrocznych tajemnic, w których się pławi? Wciąż nie był pewien. Te rozmowy z ojcem Conorem Leary były dla niego niemal jak spowiedź. Odnosił wrażenie, że przed księdzem otworzył swą duszę bardziej niż kiedykolwiek przed kimkolwiek: żoną, córką, kochankami. A teraz już go nie ma… Może poszedł wprost do nieba, choć zapewne wywoła tam niezłe zamieszanie, co do tego Rebus nie miał wątpliwości. Na pewno wda się w dysputę z aniołami w poszukiwaniu zimnego guinessa i gorącej dyskusji.
– Wszystko w porządku, John? – Curt wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia.
Rebus wolno pokręcił głową, nie otwierając oczu. Curt za pierwszym razem nie dosłyszał, więc Rebus musiał jeszcze raz powtórzyć.
– Nie wierzę w niebo.
Na tym polegał jego prawdziwy koszmar. To życie jest jedyne, jakie należy się człowiekowi i po nim nie ma żadnego odkupienia. Nie ma szans, by można było wytrzeć tabliczkę i zacząć od nowa.
– Wszystko będzie dobrze – odezwał się Curt, wyraźnie nienawykły do roli pocieszyciela. Dłoń, którą próbował uspokajająco ścisnąć ramię Rebusa, zapewne lepiej sobie radziła z martwymi organami w otwartej jamie brzusznej. – Wszystko się jakoś ułoży.
– Tak myślisz? – zapytał Rebus. – Jeśli masz rację, to nie ma na świecie sprawiedliwości.
– O sprawiedliwości wiesz na pewno więcej ode mnie.
– O tak, wiem. – Rebus głęboko zaczerpnął powietrza i ze świstem je wypuścił. Mimo nocnego chłodu, pod koszulą był mokry od potu. – Dam sobie radę – powiedział cicho.
– Jasne, że tak. – Curt skończył palić i wgniótł obcasem niedopałek w trawę. – Jak to powiedział Conor: „Wbrew temu, co mówią, jesteś po stronie aniołów”. – Zdjął rękę z ramienia Rebusa. – Czy ci się to podoba, czy nie.
W tym momencie wkroczył Devlin, który chciał zapytać, czy ma już zamawiać taksówki. Curt spojrzał na niego.
– A co na to Sandy?
Devlin zdjął okulary i z namaszczeniem zaczął je przecierać.
– Powiedział, żebym sobie swój pragmatyzm – cytuję – „w dupę wsadził”.
– Mam tu swój samochód – poinformował Rebus.
– A zdoła pan prowadzić? – zapytał Devlin.
– No jasne, do kurwy nędzy, to w końcu nie był mój ukochany tatuś, nie?! – wybuchnął Rebus, po czym od razu zaczął ich przepraszać.
– Wszyscy jesteśmy podenerwowani – powiedział Devlin, machając uspokajająco ręką. A potem ponownie zdjął okulary i znów zaczął je przecierać, jakby obraz otaczającego go świata wciąż mu się zamazywał.