– Może ktoś z was ma żal do mnie albo do innych członków naszej drużyny. Tylko na litość boską, dlaczego to oni mają na tym cierpieć: rodzina i przyjaciele ofiary szykujący się do jutrzejszego pogrzebu. Dlaczego ktoś miałby tych ludzi tak potwornie krzywdzić? – Zamilkł, czekając, by pytanie zawisło w powietrzu i jednocześnie powoli prześlizgując się wzrokiem po twarzach i patrząc na głowy zwieszone w poczuciu zbiorowej winy. Potem zaczerpnął powietrza i znów podniósł głos. – Znajdę tego kreta, kimkolwiek by był. Niech wam się nie zdaje, że mu się uda. Niech jemu się nie zdaje, że go ochroni pan Steven Holly. On was wszystkich ma gdzieś. Jeżeli kret będzie chciał pozostać w ukryciu, będzie musiał go karmić coraz to nowymi donosami i robić to już zawsze! On już mu nie pozwoli wrócić do tego świata, jaki znał przedtem. Już jesteś kimś innym. Jesteś kretem, i to jego kretem. I on ci już nigdy nie pozwoli spocząć, nigdy ci nie pozwoli zapomnieć.
Zerknął w stronę Gill Templer, która stała pod ścianą z założonymi rękami i też świdrowała wzrokiem twarze obecnych.
– Wiem, że dla niektórych brzmi to jak przemowa belfra w szkole. Jacyś niesforni uczniowie wybili szybę albo wysmarowali bohomazy na ścianie szopy na rowery. – Potrząsnął głową. – Przemawiam do was tym językiem, bo to ważne, byśmy wszyscy mieli jasność, o jaką stawkę idzie gra. Ceną za gadulstwo może nie być czyjeś życie, ale to nie znaczy jeszcze, że można sobie na nie pozwalać. Trzeba uważać, co się mówi i do kogo. Jeżeli osoba odpowiedzialna za ten przeciek chce się przyznać, proszę bardzo. Może to zrobić teraz albo później. Będę tu jeszcze przez jakąś godzinę i zawsze można mnie znaleźć w biurze na Fettes. I niech się ten kret zastanowi, jaką zapłaci cenę, jeśli tego nie zrobi. Przestanie być członkiem drużyny i przestanie stać po stronie dobra. Znajdzie się w kieszeni dziennikarzyny. I to na tak długo, jak to tamtemu będzie odpowiadać. – Przerwa, którą teraz zrobił, zdawała się trwać wieczność. Nikt nie zakasłał, nikt nie odchrząknął. Carswell wsunął ręce do kieszeni i stał ze zwieszoną głową, jakby go nagle zainteresował wygląd własnych butów. – Komisarz Templer? – powiedział w końcu.
Teraz na środek wyszła Gill Templer, a obecni wyraźnie odetchnęli.
– Nie cieszcie się przedwcześnie – powiedziała ponuro – bo to jeszcze nie koniec! Więc tak, nastąpił przeciek do prasy i teraz naszym głównym zadaniem jest ograniczenie do minimum wynikających stąd szkód. Od tej chwili nikt nie ma prawa rozmawiać z kimkolwiek, jeśli wcześniej nie uzyska mojej akceptacji, jasne? – Przez salę przetoczył się pomruk, mający znaczyć, że jasne.
Templer mówiła dalej, jednak Rebus przestał już jej słuchać. Nie miał też ochoty słuchać Carswella, jednak trudno się było zupełnie wyłączyć. Godne podziwu wystąpienie. Obmyślił sobie nawet analogię z ogrodowym kretem, dzięki czemu osiągnął swoje, nie przekraczając jednocześnie granicy śmieszności.
Ale główną uwagę Rebus poświęcił obserwowaniu ludzi wokół. Gill i Bill Pryde praktycznie nie wchodzili w rachubę i okazywane przez nich zdenerwowanie można było pominąć. Dla Billa świetna okazja, żeby zabłysnąć; dla Gill pierwsze poważne śledztwo na stanowisku komisarza. Żadne z nich nie pozwoliłoby sobie na coś takiego…
No i ludzie z bliższego kręgu: Siobhan, która z wielką uwagą słuchała przemówienia Carswella, może starając się czegoś z niego nauczyć. Miała oczy i uszy wiecznie otwarte na wszelkie nowe lekcje. Grant Hood – ten też miał wiele do stracenia. Siedział bez ruchu z wyrazem przygnębienia na twarzy, z rękami ułożonymi na piersiach i żołądku, jakby chcąc je osłonić przed niespodziewanym ciosem. Rebus wiedział, że Grant znalazł się w tarapatach. W przypadku przecieku do prasy, wszystkie oczy w pierwszej kolejności zwracały się na rzecznika. To on przecież miał najszersze kontakty z mediami: jakieś nieostrożne słowo, jakieś niewinne żarciki po alkoholu na koniec wystawnej kolacji. I nawet jeśli to nie jego wina, to rolą dobrego rzecznika prasowego była „minimalizacja szkód”, o czym wspomniała Gill Templer. Mając odpowiednie doświadczenie, można było ustawić dziennikarzy po swojemu, nawet jeśli w tym celu trzeba by się uciec do swoistego przekupstwa, na przykład obietnicą przekazania informacji w pierwszej kolejności na temat jakiejś innej sprawy w przyszłości…
Rebus zastanawiał się nad rozmiarem wyrządzonych szkód. Quizmaster dowie się z artykułu czegoś, co pewnie i tak cały czas podejrzewał: że gra nie ograniczała się tylko do niego i Siobhan, i że informowała o wszystkim swoich kolegów. Wyraz jej twarzy nie zdradzał niczego, ale Rebus czuł, że już myśli, ja z tego wybrnąć i jak sformułować następną wiadomość dla Quizmastera, o ile oczywiście będzie chciał grać dalej… Historia trumienek z Arthur’s Seat zirytowała go tylko o tyle, że artykuł wymieniał z nazwiska Jean, nazywając ją „wtyczką policji w muzeum”. Przypomniał sobie, że Holly dzwonił do niej wielokrotnie i z uporem próbował się z nią skontaktować. Czy coś jej się może wymknęło przez nieuwagę? Osobiście był przekonany, że nie.
Nie, winowajczynię miał już na celowniku. Ellen Wylie wyglądała jak przepuszczona przez wyżymaczkę. Miała lekko skołtunione włosy, a na twarzy zamarł jej wyraz rezygnacji. Podczas całego przemówienia Carswella siedziała ze wzrokiem wbitym w podłogę i nie uniosła głowy nawet na zakończenie. Teraz nadal miała głowę opuszczoną i wyglądała, jakby zbierała siły i jakiegoś działania. Rebus wiedział, że wczoraj rozmawiała telefonicznie z Hollym. Najpierw chodziło o jego artykuł o niemieckim studencie, ale potem sprawiała wrażenie zupełnie oklapniętej. Wtedy Rebusowi zdawało się, że to dlatego, iż jej śledztwo znów zabrnęło w ślepą uliczkę. Jednak teraz wiedział już, że chodziło o coś innego. I kiedy wyszła z hotelu Caledonian, pobiegła albo do biura Holly’ego, albo do jakiegoś baru czy kawiarni na spotkanie z nim.
Czyli ją omotał.
Może Shug Davidson też na to wpadnie. Może jej koledzy z West Endu zwrócili uwagę na zmianę, jaka w niej zaszła po tej rozmowie telefonicznej. Rebus wiedział jednocześnie, że jej nie wydadzą. Nie robi się takich rzeczy. Nie wydaje się kogoś swoich.
Widać było, że już od wielu dni Wylie rozłazi się w szwach. Poprosił o przydzielenie jej do sprawy trumienek w nadziei, że to jej pomoże się pozbierać. Tyle że może miała rację, może istotnie traktował ją trochę protekcjonalnie jak „niepełnosprawną”, jak kogoś niepełnowartościowego, kto podda się jego woli i weźmie na siebie wszystkie niewdzięczne i uciążliwe zadania w ramach śledztwa, które i tak będzie się liczyło jako jego.
Może rzeczywiście kierowały nim ukryte motywy.
Wylie zapewne potraktowała to jako okazję, by się na nich wszystkich odegrać: na Gill Templer, która ją publicznie upokorzyła; na Siobhan, której akcje u Templer wciąż stały tak wysoko; na Hoodzie, nowej gwieździe radzącej sobie świetnie tam, gdzie jej się nie udało… i na nim też, za to manipulowanie nią, wykorzystywanie i pomiatanie.
Widział dwa możliwe wyjścia: albo przyzna się do wszystkiego, albo będzie dusić w sobie złość i frustrację. Gdyby wtedy przyjął propozycję wspólnego drinka po pracy… może by się otworzyła i posłuchała jego rad. Może właśnie tego jej było trzeba. Ale nie zrobił tego, wolał samotnie wyniknąć się do pubu.
No pięknie, John, ładnie rozegrane. Niespodziewanie wyobraził sobie dziwaczny obraz: jak jakiś znany bluesman śpiewa Bluesa dla Ellen Wylie. Na przykład John Lee Hooker albo B.B. King… Przyłapał się na tym i szybko się go pozbył. Niewiele brakowało, by sam nie zapadł się w muzykę i nie zaczął układać tekstu tego bluesa.
Jednak teraz Carswell przystąpił do odczytywania listy nazwisk i usłyszał wśród nich własne. Posterunkowy Hood… posterunkowa Clarke… sierżant Wylie… Trumienki, niemiecki student – to przecież oni pracowali nad tymi sprawami i teraz zastępca komendanta życzył sobie z nimi porozmawiać. Carswell oświadczył, że rozmowa odbędzie się w „gabinecie szefa”, co oznaczało pokój szefa komisariatu, czasowo oddany Carswellowi do dyspozycji.