Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Niezbyt dobrze. Wiem, że jego córka chodziła z Philippą do szkoły.

– Czy korzystał z pańskiego banku?

– Wie pan doskonale, że obowiązuje mnie tajemnica bankowa. Etyka zawodowa nie pozwala mi na takie rozmowy.

– Nie jest pan lekarzem – powiedział Rebus. – Pan tylko przechowuje ludziom pieniądze.

Oczy Marra zwęziły się.

– Jest pan w błędzie, robimy znacznie więcej – odpowiedział zimno.

– Doprawdy? To znaczy, że je również dla nich tracicie?

Marr zerwał się na równe nogi.

– Co to ma znaczyć? I jaki to ma, do cholery, związek z morderstwem Philippy?

– Proszę mi tylko powiedzieć: czy Hugo Benzie zainwestował u was swoje pieniądze?

– Nie u nas! Za naszym pośrednictwem.

– A pan mu w tym doradzał?

Marr ponownie nalał sobie whisky. Rebus rzucił okiem na Siobhan. Znała swoją rolę w tym starciu i milcząc, stała w półmroku za stołem bilardowym.

– Czy pan mu doradzał? – powtórzył pytanie Rebus.

– Doradzaliśmy mu, żeby zbytnio nie ryzykował.

– A on panów nie posłuchał?

– Hugo wyznawał zasadę, że życie bez ryzyka się nie liczy. Podjął ryzyko, zagrał… i przegrał.

– Czy winą za to obarczał bank Balfour?

Marr potrząsnął głową.

– Nie sądzę. Postanowił tylko skończyć z sobą.

– A co z jego żoną i córką?

– Co mianowicie?

– Czy one miały do was pretensje?

Znów potrząsnął głową.

– Znały go, wiedziały, kim jest. – Odstawił szklankę na krawędź stołu bilardowego. – Ale co to wszystko ma wspólnego…? – A potem widać coś mu zaświtało w głowie, bo powiedział: – Ach, rozumiem, wciąż szukacie motywów… i wyobrażacie sobie, że trup powstał z grobu i mści się na banku Balfour, tak?

Rebus w zamyśleniu potoczył kolejną bilę po stole.

– Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy – stwierdził spokojnie.

Siobhan wyszła z mroku i podała Marrowi kartkę papieru.

– Pamięta pan, jak pytałam pana o gry?

– Tak.

– To hasło tutaj – wskazała na zagadkę odnoszącą się do kaplicy Rosslyn – mówi coś panu?

Z uwagą wpatrzył się w tekst wskazówki.

– Nic a nic – odparł po chwili, oddając jej kartkę.

– Czy mogę pana spytać, czy jest pan członkiem Loży Masońskiej?

Marr popatrzył na nią wściekłym wzrokiem, potem rzucił przelotne spojrzenie na Rebusa.

– Nie zaszczycę pani nawet próbą odpowiedzi na to pytanie.

– Bo widzi pan, dano mi tę zagadkę do rozwiązania, podobnie jak Philippie. Więc kiedy znalazłam w niej słowa sen masona, postanowiłam zwrócić się do członka Loży Masońskiej z prośbą o pomoc.

– No i co pani powiedział?

– To nieistotne. Istotne jest to, że może Philippa wpadła na ten sam pomysł.

– Już pani mówiłem. Nic mi na ten temat nie wiadomo.

– Ale mogła na przykład wspomnieć coś w trakcie rozmowy…?

– Niczego takiego nie było.

– A znała też może innych masonów, panie Marr? – zapytał Rebus.

– Nie mam pojęcia. Słuchajcie, myślę, że poświęciłem wam już dość dużo czasu… i to akurat dzisiaj.

– Tak jest, panie prezesie – oświadczył Rebus. – Dziękuję, że nas pan przyjął. – Wyciągnął rękę, jednak tym razem Marr jej nie przyjął. W milczeniu podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł. Rebus i Siobhan podążyli za nim. W holu wejściowym natknęli się na komisarz Templer i Granta Hooda. Marr przeszedł obok nich bez słowa i zniknął za drzwiami.

– A wy co tu, u diabła, robicie? – spytała cicho Templer.

– Próbujemy złapać mordercę – odparł Rebus. – A wy?

– Dobrze wypadłeś w telewizji – powiedziała Siobhan do Granta.

– Dzięki.

– To prawda, Grant świetnie sobie poradził – wtrąciła Templer, przenosząc wzrok z Rebusa na Siobhan. – Jestem w pełni usatysfakcjonowana.

– I ja też – odparła Siobhan z uśmiechem.

Wyszli z budynku i wsiedli do swoich samochodów. Templer nie omieszkała rzucić jeszcze na pożegnanie:

– Oczekuję raportu wyjaśniającego waszą obecność tutaj. Aha, John – dodała, jakby po namyśle – a ciebie oczekuje lekarz…

– Lekarz? – spytała Siobhan, zapinając pas.

– Nieważne – odparł Rebus i włączył zapłon.

– Czy ona się na tobie wyżywa tak samo jak na mnie?

Rebus zwrócił się ku niej.

– Siobhan, Gill chciała cię mieć przy swoim boku. A ty jej odmówiłaś.

– Bo nie byłam na to gotowa. – I po przerwie dodała: – Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale wydaje mi się, że ona jest o ciebie zazdrosna.

– O ciebie?

Siobhan pokręciła głową.

– Nie, o ciebie!

– O mnie? – roześmiał się Rebus. – A dlaczego miałaby być zazdrosna o mnie?

– Dlatego, że ty możesz grać, nie przejmując się regułami, a ona nie może. Dlatego, że mimo wszystko zawsze ci się jakoś udaje namówić ludzi, żeby z tobą pracowali, nawet jeśli nie zgadzają się z tym, co robisz.

– Widać jestem lepszy, niż mi się wydaje.

Spojrzała na niego z ukosa.

– Och, sądzę, że wiesz doskonale, jaki jesteś dobry. Albo jak ci się wydaje.

Popatrzył na nią przeciągle.

– Czuję, że w tym, co mówisz, jest coś obraźliwego, tylko nie bardzo wiem co.

Siobhan rozsiadła się wygodnie.

– No to, co teraz? – spytała.

– Wracamy do Edynburga.

– I co dalej?

Rebus w milczeniu manewrował po podjeździe.

– Nie wiem – przyznał. – Tam w środku przez chwilę można było mieć wrażenie, że Marr utracił własne dziecko…

– Nie chcesz przez to powiedzieć…?

– A on jest w ogóle do niej podobny? Bo ja w tych sprawach jestem beznadziejny.

Siobhan zagryzła wargę i zamyśliła się.

– Dla mnie wszyscy bogaci są do siebie podobni. Podejrzewasz, że Marr i pani Balfour mogli mieć romans?

Rebus wzruszył ramionami.

– Trudno by to udowodnić bez badania krwi. – Rzucił jej spojrzenie. – W każdym razie trzeba dopilnować, żeby Curt i Gates zostawili próbkę.

– A Claire Benzie?

Rebus pomachał na pożegnanie posterunkowej Campbell.

– Claire to ciekawa postać, ale powinniśmy z nią uważać.

– A to dlaczego?

– Bo za rok, albo za trzy, może się okazać, że to ona będzie naszym zaprzyjaźnionym lokalnym patologiem. Mnie już wtedy może nie być, ale ty będziesz, więc powinno ci zależeć na tym, żeby…

– Żeby się jej nie narażać? – wtrąciła Siobhan z uśmiechem.

– Żeby się jej nie narażać – powtórzył Rebus.

Siobhan zamyśliła się.

– Ale jakkolwiek by na to patrzyć – powiedziała po chwili – to ona ma wszelkie prawo mieć pretensje do Balfourów.

– Gdyby tak było, to jak mogłaby przyjaźnić się z Flipą?

– A może była to tylko gra z jej strony?

Jechali teraz dróżką koło wodospadu i Siobhan rozejrzała się w poszukiwaniu pary turystów, jednak nie było nikogo.

– Może powinniśmy podjechać do Błoni i sprawdzić, czy nic im się nie stało?

Rebus potrząsnął tylko głową i na dłuższą chwilę w samochodzie zapadło milczenie. Dopiero, kiedy byli już daleko za Kaskadami, Siobhan odezwała się:

– Marr jest masonem. I w dodatku lubi się zabawiać grami.

– Więc to teraz on jest Quizmasterem, już nie Claire Benzie?

– Myślę, że bardziej prawdopodobne jest to, że jest ojcem Flipy.

– Przepraszam, że się odezwałem – powiedział Rebus, który rozmyślał o Hugonie Benziem. Przed wyjazdem do Kaskad zdążył zadzwonić do znajomego adwokata, któremu zadał kilka pytań. Benzie specjalizował się w prawie spadkowym i zakładaniu funduszy powierniczych. Uważano go za solidnego i skutecznego adwokata, który dobrze się wpasował w liczne środowisko prawnicze w mieście. Jego zamiłowanie do hazardu nie było powszechnie znane i nigdy mu nie przeszkodziło w karierze zawodowej. Krążyły pogłoski, że zainwestował duże pieniądze we wschodzące gwiazdy na Dalekim Wschodzie, zgodnie z radami i typami zamieszczanymi na finansowych kolumnach jego ulubionej gazety codziennej. Jeśli tak sprawy się miały, to rzeczywiście trudno było obciążać odpowiedzialnością bank Balfour. Najprawdopodobniej rola banku sprowadziła się do przelewania funduszy zgodnie z poleceniami Benziego i do zakręcenia kurka, gdy się okazało, że pieniądze rozpłynęły się gdzieś w żółtych wodach Jangcy. Dla Benziego utrata pieniędzy nie oznaczała straty wszystkiego – przecież jako adwokat mógł zawsze zarobić nowe pieniądze. Zdaniem Rebusa stracił natomiast coś znacznie cenniejszego: wiarę w siebie. A kiedy przestał wierzyć w siebie, to zapewne łatwo mu przyszło zastąpić to wiarą, że samobójstwo to dobre rozwiązanie. Skąd był już tylko krok do przeświadczenia, że jest to rozwiązanie jedyne. Rebus kilkakrotnie poznał takie myśli, mając za swych jedynych towarzyszy ciemności i butelkę. Wiedział, że nie potrafiłby skoczyć z dużej wysokości: miał lęk wysokości od czasu, gdy podczas służby w wojsku zrzucono go z helikoptera. Więc może ciepła kąpiel i żyletką po przegubach… tylko że wtedy problemem stawała się krwawa jatka; myśl, że ktoś, wszystko jedno: przyjaciel czy obcy, będzie musiał oglądać tak okropny widok… Więc jednak wóda i prochy… zawsze się to kończyło na jakichś prochach. Tylko nie w domu, a w jakimś anonimowym pokoju hotelowym, w którym odnalazłaby go obsługa hotelowa. Dla nich byłby tylko jeszcze jednym samotnym denatem.

80
{"b":"108287","o":1}