Takie tam sobie myśli. Ale będąc na miejscu Benziego… mając żonę i córkę… wydawało mu się, że nie potrafiłby się na to zdobyć, by zostawić po sobie zupełnie zdruzgotaną rodzinę. I do tego jeszcze Claire, która wybrała karierę patologa i do końca życia będzie mieć do czynienia z trupami w chłodnych i pozbawionych okien pomieszczeniach. Czy każde ciało, z którym będzie miała do czynienia, będzie na obraz i podobieństwo jej ojca…?
– Dam grosik za twoje myśli – odezwała się Siobhan.
– Nie sprzedaję – odparł Rebus i ponownie skoncentrował się na drodze.
– Rozchmurz się – powiedział Hi-Ho Silvers – jest piątek po południu.
– No to co?
Wpatrywał się w Ellen Wylie.
– No nie mów mi, że nie jesteś umówiona na żadną randkę?
– Randkę?
– No wiesz: jakaś kolacyjka, tańce, a potem do niego… – Zaczął kusząco kręcić biodrami.
Wylie zrobiła ponurą minę.
– Jak na razie, nie mogę nawet zmęczyć lunchu – mruknęła.
Rzeczywiście, na jej biurku wciąż leżały resztki kanapki z tuńczykiem, majonezem i słodką kukurydzą. Tuńczyk leciutko zalatywał i jej żołądek zaczął się głośno buntować. Tyle że Silvers na pewno i tak tego nie zauważy.
– Ale przecież masz chyba jakiegoś faceta, nie?
– Dam ci znać, jak mnie przyciśnie potrzeba.
– Byle nie w piątek ani w sobotę wieczorem, bo wtedy siedzę w pubie.
– Będę o tym pamiętać, George.
– No i oczywiście niedziela po południu też odpada.
– Oczywiście. – Wylie pomyślała, że pewnie pani Silvers ten układ też odpowiada.
– No, chyba żeby nam się udało wydusić jakieś nadgodziny. – W toku myślenia Silversa nastąpił nagły zwrot. – Jak myślisz, mamy szansę?
– To zależy, prawda? – Wylie wiedziała, od czego to zależy: od tego, czy media będą wywierały odpowiednią presję. Wtedy szefom zacznie zależeć na szybkich rezultatach. Albo czy John Balfour pogada, z kim trzeba, i pociągnie za odpowiednie sznurki. Zdarzało się, że przy głośnych sprawach wydział śledczy potrafił pracować po dwanaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu i być odpowiednio do tego opłacany. Jednak wszędzie teraz obowiązywały cięcia budżetowe i personalne. A nigdy w życiu nie widziała tylu szczęśliwych gliniarzy, niż kiedy na miasto zwaliło się KSRWB – Konferencja Szefów Rządów Wspólnoty Brytyjskiej – zasypując ich prawdziwą lawiną nadgodzin. I choć od tej pory minęło już ładne parę lat, wciąż jeszcze spotykało się policjantów, a wśród nich także Silversa, którzy chodzili, sycząc pod nosem: „ksrawub”, jakby to było magiczne zaklęcie. Silvers westchnął i odszedł, zapewne wciąż mając nadgodziny w głowie, a Wylie wróciła myślami do niemieckiego studenta, Jurgena Beckera. Chwilę myślała o Borisie Beckerze, niegdyś jej ulubionym tenisiście, i przez moment zastanowiła się nawet, czy Jurgen może być z nim spokrewniony. Pomyślała jednak, że to mało prawdopodobne, bo sławny krewniak na pewno spowodowałby znacznie większe zainteresowanie, tak jak to miało miejsce w przypadku Philippy Balfour.
Tyle że ten cały szum i tak niewiele pomógł. Tak naprawdę wyglądało na to, że tkwią w tym samym miejscu, w którym byli w chwili zgłoszenia zaginięcia Philippy. Rebus wyskakiwał wprawdzie z różnymi pomysłami, ale przecież tak naprawdę nic z nich nie wynikało. Było trochę tak, jakby wyciągał rękę i zrywał z gałęzi kolejne teoryjki, a potem oczekiwał, że ludzie to będą kupować. Ten jeden jedyny raz, kiedy pracowali razem – nad sprawą zwłok w Queensberry House znalezionych tam podczas przygotowań do generalnego remontu i przebudowy na budynek parlamentu – nie osiągnęli sukcesu. Właściwie to zaraz potem się na nią wypiął i nawet nie chciał rozmawiać o sprawie. A do sądu nic wtedy nie trafiło.
Jednak, mimo wszystko… wolałaby już być z Rebusem niż nigdzie. Czuła, że mosty między nią a Gill Templer zostały spalone i niezależnie od tego, co mówi Rebus, wiedziała, że to jej wina. Za bardzo się starała, tak bardzo, że zaczęła wtedy niemal nachodzić Gill Templer. Na swój sposób był to przejaw jej lenistwa: tak długo naciskać, aż człowieka zauważą, i mieć nadzieję, że jak go zauważą, to go awansują. I miała też świadomość, że Templer ją odrzuciła, bo dokładnie ją rozgryzła. Ona sama nie w ten sposób osiągnęła szczyt – musiała przez cały czas harować jak wół i jeszcze dodatkowo walczyć z uprzedzeniami wobec kobiet, o których nikt głośno nie mówił i do których nikt się nie przyznawał.
Ale które istniały.
Wylie zdawała sobie sprawę, że powinna siedzieć cicho i się nie wychylać. Tak jak to robi Siobhan Clarke – nigdy się nie narzuca, mimo iż jest karierowiczką… i w dodatku jej rywalką. Wylie nie potrafiła na nią inaczej patrzeć. Od samego początku była faworytką Gill Templer. Zresztą dlatego właśnie ona, Ellen Wylie, rozpoczęła tak namolną – jak się w końcu okazało, zbyt namolną – kampanię promowania samej siebie. A teraz zostawili ją samą sobie i to z gównem na talerzu w postaci historii Jurgena Beckera. I do tego w piątkowe popołudnie, kiedy na pewno nie dodzwoni się do nikogo, bo już nigdzie nikogo nie ma, by odpowiadać na jej pytania. Więc znalazła się w ślepym zaułku.
W ślepym i martwym zaułku.
Grant Hood miał za zadanie zorganizować kolejną konferencję prasową. Zdążył się już nauczyć kojarzyć twarze z nazwiskami i miał za sobą serię krótkich spotkań z „szychami” świata mediów – najważniejszymi dziennikarzami zajmującymi się tematyką kryminalną – które organizował pod hasłem: „Poznajmy się”.
– Bo rzecz w tym, Grant – zwierzyła mu się komisarz Templer – że niektórych pismaków można uważać za swoich w tym sensie, że dają się nam prowadzić, tak jak chcemy. Trzymają się wytyczonej linii, zamieszczają artykuły, kiedy nam to jest na rękę, i nie piszą o tym, co chcemy zachować w tajemnicy. Daje to podwaliny do wzajemnego zaufania, tyle że ta wzajemność oznacza, że musimy się im odpłacać rzetelnymi informacjami, i to w dodatku godzinę lub dwie wcześniej niż konkurom.
– Konkurom, pani komisarz?
– Ich konkurencji. Bo widzisz, jak spojrzysz, jak tak siedzą na sali podczas konferencji prasowej, to wydaje ci się, że stanowią monolit, a tak wcale nie jest. Zdarza się nawet czasami, że podejmują ze sobą współpracę – na przykład, kiedy potrzebna jest czujka do pilnowania kogoś na okrągło. Wtedy dzielą się między sobą obowiązkami i zdobytymi informacjami.
Grant pokiwał głową na znak, że rozumie.
– Ale na ogół walczą ze sobą jak wściekłe psy. A ci z nich, którzy nie zaliczają się do „szych”, są najgorsi i pozbawieni wszelkich skrupułów. Mają zawsze w pogotowiu książeczkę czekową i próbują cię kupić. Może nawet nie za pomocą pieniędzy, ale stawiają ci drinki, czy zapraszają na kolacje. I starają ci się wmówić, że jesteś jednym z nich, równym kolesiem, tak że w pewnym momencie zaczyna ci się zdawać, że wcale nie są tacy źli. I wtedy jesteś załatwiony, bo przez cały czas będą od ciebie wyciągać informacje, tak że nawet tego nie zauważysz. Może się zdarzyć, że rzucisz jakąś uwagę czy hipotezę tylko po to, by się pochwalić swoją wiedzą. I możesz być absolutnie pewny, że wszystko, co im powiesz, wydrukują tłustym drukiem. Zacytują cię jako „źródło policyjne” albo „anonimowego informatora z kręgów zbliżonych do śledztwa” – to oczywiście tylko wtedy, kiedy będzie im się chciało okazać ci wspaniałomyślność. A jeśli tylko będą coś na ciebie mieli, to natychmiast dokręcą śrubę. Zażądają od ciebie wszystkich szczegółów, a jak nie, to rzucą cię na pożarcie. – Klepnęła go po ramieniu i dodała: – To tylko takie dobre rady.
– Tak jest, pani komisarz. Dziękuję, pani komisarz.
– To nie znaczy, że nie należy utrzymywać z nimi przyjacielskich stosunków. Wszystkim najważniejszym powinieneś się sam przedstawić i tylko nigdy nie zapominać, po czyjej jesteś stronie… ani o tym, że są dwie strony. Rozumiemy się?
Grant kiwnął głową, a Templer dała mu listę „szych”.
Podczas wszystkich spotkań zapoznawczych ograniczał się tylko do kawy i soku pomarańczowego i z ulgą stwierdził, że większość dziennikarzy postępowała podobnie.