– Dziękuję pani – rzekł Grant, a kobieta skinęła głową i wróciła do lektury. – Miło spotkać osobę wykształconą – dodał, patrząc na Siobhan, która zareagowała zmrużeniem oczu i zmarszczeniem nosa. – Więc być może ma to jakiś związek z pałacem Holyrood.
– W którym jedna z sal ma numer B4 – dodała Siobhan. – Jak klasa w szkole.
Zorientował się, że sobie z niego pokpiwa.
– W Prawie Szkockim może być jakaś wzmianka o Holyrood. Byłby to wtedy kolejny ślad królewski, jak ten z Wiktorią.
Siobhan rozłożyła ręce.
– Wszystko jest możliwe – mruknęła.
– Więc teraz musimy znaleźć jakiegoś zaprzyjaźnionego speca od prawa.
– Może być ktoś z prokuratury? Bo jeśli tak, to chyba znam kogoś takiego…
Sąd cywilny, tradycyjnie zwany Sądem Szeryfa, mieścił się w nowej siedzibie na Chambers Street, dokładnie naprzeciwko kompleksu muzealnego. Grant znów popędził na Grassmarket, by wrzucić do parkomatu porcję monet, mimo iż Siobhan próbowała protestować, przekonując go, że mandat wyjdzie taniej. Sama weszła do budynku sądu i odnalazła Harriet Brough. I tym razem miała na sobie tweedowy kostium, a na nogach szare pończochy i czarne buty na płaskim obcasie. Siobhan zwróciła uwagę na jej zgrabne kostki.
– Drogie dziecko, to wspaniale – powiedziała Brough, chwytając rękę Siobhan i potrząsając nią w górę i w dół, jakby pompowała wodę. – Po prostu wspaniale. – Siobhan pomyślała, że makijaż na jej podstarzałej twarzy jedynie podkreśla zmarszczki i fałdy skóry, nadając jej nieco wulgarny wygląd.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – zaczęła Siobhan.
– Ależ nic a nic. – Stały w głównym holu wejściowym do budynku, pełnym kręcących się wokół prawników, pracowników sądu i zatroskanych rodzin. Gdzieś głębiej w trzewiach budynku decydowały się ich losy i zapadały decyzje o tym, kto jest winny, a kto nie. – Przyszłaś tu na rozprawę?
– Nie, mam tylko pewien problem i pomyślałam, że może będziesz mogła mi pomóc.
– Z największą przyjemnością.
– Chodzi o znalezioną notatkę. Może się ona wiązać z jedną ze spraw, ale napisana jest czymś w rodzaju szyfru.
– Ależ to podniecające! – sapnęła prawniczka, szeroko rozwierając oczy. – Znajdziemy sobie jakieś miejsce, usiądziemy i wszystko mi opowiesz.
Znalazły wolną ławkę i usiadły. Brough czytała notatkę, nie wyjmując jej z przezroczystej osłonki, a Siobhan patrzyła, jak w milczeniu porusza wargami i marszczy czoło.
– Przykro mi – odezwała się w końcu. – Może byłoby łatwiej, gdybyś mi objaśniła kontekst…?
– Chodzi o poszukiwania zaginionej osoby – wyjaśniła Siobhan. – Podejrzewamy, że uczestniczyła w grze.
– I żeby przejść do następnego poziomu musisz najpierw rozwiązać to, czy tak? Wszystko to strasznie dziwne.
Zjawił się zadyszany Grant, a Siobhan go przedstawiła.
– No i coś się udało? – zapytał, ale Siobhan potrząsnęła tylko głową. Spojrzał na prawniczkę. – Czy B4 może coś oznaczać w Prawie Szkockim? Jakiś paragraf albo podpunkt?
– Mój drogi chłopcze – roześmiała się Brough. – Takich oznaczeń może być nawet kilkaset, choć raczej w postaci 4B, a nie B4. Obowiązuje generalna zasada, że najpierw są cyfry.
Grant kiwnął głową.
– I wtedy znaczyłoby to „paragraf 4, punkt b”, czy tak?
– Właśnie tak.
– Pierwsza wskazówka miała kontekst królewski, a poszukiwanym hasłem była Wiktoria. Zastanawialiśmy się, czy z kolei ta nie nawiązuje może do Holyrood – wyjaśniła Siobhan, a Brough znów przyjrzała się notatce.
– No cóż, zdaje się że oboje jesteście ode mnie bardziej domyślni – przyznała po chwili. – Może mój prawniczy umysł podchodzi do wszystkiego zbyt dosłownie. – Wyciągnęła rękę z notatką ku Siobhan, ale ją nagle cofnęła. – Zastanawiam się tylko, czy to określenie prawo Szkotów nie prowadzi was świadomie na manowce.
– Jak to? – spytała Siobhan.
– Chodzi mi o to, że skoro wskazówka ma być z założenia mglista, to ten, kto ją pisał, mógł świadomie używać słów o podwójnych znaczeniach.
Siobhan popatrzyła na Granta, ale ten tylko wzruszył ramionami. Brough wskazała na notatkę.
– Pamiętam to jeszcze z czasów moich pieszych wędrówek po górach – powiedziała. – Słowo law po szkocku może też znaczyć wzgórze…
Rebus rozmawiał przez telefon z menedżerem hotelu Huntingtower.
– Więc może leży gdzieś w magazynie?
– Nie wiem, nie jestem pewien – odparł menedżer.
– A mógłby pan sprawdzić? Albo popytać, bo może ktoś inny wie?
– Mogła zostać wyrzucona podczas remontu.
– Przepadam za takim pozytywnym podejściem, panie Ballantine.
– A może ten, kto ją znalazł…
– Oświadczył, że ją oddał w hotelu. – Rebus miał już za sobą rozmowę z reporterem z „Couriera”, który wówczas zajmował się tą sprawą. Dziennikarz zaczął go od razu wypytywać i Rebus wyjawił mu, że w Edynburgu pojawiła się kolejna trumienka, choć z całą mocą podkreślił, że wiązanie tych zdarzeń ze sobą jest „na pograniczu czystej fantazji”. Brakowało mu tylko wścibskich dziennikarzy węszących wszędzie, gdzie się da. Od reportera dostał nazwisko człowieka, którego pies odnalazł wtedy trumienkę. Po kilku dalszych telefonach Rebus dotarł do niego i usłyszał, że zaraz po znalezieniu przekazał trumienkę komuś w hotelu i więcej się tą sprawą nie interesował.
– No cóż – westchnął menedżer – niczego nie mogę obiecać…
– Proszę dać mi znać natychmiast, jak tylko pan ją znajdzie – odparł Rebus i raz jeszcze powtórzył nazwisko i numer telefonu. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki, panie Ballantine.
– Zrobię, co będę mógł – jęknął menedżer.
Rebus odłożył słuchawkę i spojrzał na biurko vis a vis, przy którym siedzieli Ellen Wylie i Donald Devlin. Profesor miał na sobie jeden ze swych niezliczonych blezerów, tyle że tym razem nie brakowało w nim guzików. Wspólnie ślęczeli nad dokumentacją z sekcji zwłok ofiary utonięcia w Glasgow i sądząc z wyrazu twarzy Ellen, nie bardzo im to wychodziło. Devlin ustawił sobie krzesło tuż obok niej i w czasie, gdy rozmawiała przez telefon, co chwilę się ku niej nachylał. Może tylko starał się dosłyszeć, o czym rozmawia, jednak Rebus widział wyraźnie, że ona nie jest tym zachwycona. Próbowała ukradkiem odsuwać swoje krzesło i tak się na nim wykręcać, by stary miał przed nosem jedynie jej ramię i plecy. Jak dotąd, udawało jej się też unikać wzroku Rebusa.
Zrobił notatkę z rozmowy z menadżerem z hotelu Huntingtower, potem znów chwycił za słuchawkę. Prześledzenie losów trumienki z Glasgow było znacznie trudniejsze. Ktoś, kto się wtedy zajmował tą sprawą, już tu nie pracował, a nikt inny w dziale miejskim niczego sobie nie przypominał. W końcu Rebus zdobył numer telefonu na plebanię i dodzwonił się do pastora Martine’a.
– Czy wiadomo wielebnemu, co się stało z tą trumienką? – zapytał.
– Zdaje się, że zabrał ją ktoś z gazety – odparł pastor Martine.
Rebus podziękował i zadzwonił ponownie do redakcji, gdzie udało mu się ostatecznie dotrzeć do naczelnego, który zażądał najpierw, by mu opowiedzieć całą historię. Rebus zaserwował mu więc opowieść o „edynburskiej trumience” i swoim zaangażowaniu w sprawę z ramienia Wydziału Czystej Fantazji.
– A gdzie dokładnie w Edynburgu znaleziono tę trumienkę?
– W pobliżu zamku – oświadczył Rebus bez wahania i oczyma duszy ujrzał, jak tamten robi notatki i pewnie już planuje wysłanie kogoś na miejsce.
Po następnej minucie oczekiwania ze słuchawką przy uchu, Rebusa przełączono do działu personalnego, gdzie odnaleziono osobę, która wtedy się tym zajmowała. Reporterka nazywała się Jenny Gabriel i obecnie mieszkała w Londynie.
– Pracuje w jednej z tamtejszych ogólnokrajowych płacht – oznajmił Rebusowi szef personelu. – Jenny zawsze o tym marzyła.
Rebus wyszedł więc z biura, kupił kawę, trzy ciastka i cztery londyńskie gazety: „Times”, „Telegraph”, „Guardian” i „Independent”. Przejrzał je wszystkie bardzo uważnie, zwracając szczególną uwagę na nazwiska autorów, nigdzie jednak nie znalazł nazwiska Jenny Gabriel. Niezrażony, zaczął po kolei dzwonić do redakcji i pytać o nią. Przy trzeciej próbie telefonistka kazała mu czekać. Ze słuchawką przy uchu patrzył, jak Devlin posypuje biurko Ellen okruchami z ciastka.