– Ale teraz już wiesz, że o lalce nic nie wiedziałem.
Rebus skinął.
– Chcesz dotrzeć do tych wszystkich pięciu lalek, prawda? – zapytał Farmer.
Rebus ponownie przytaknął głową.
– To może być jedyny sposób na udowodnienie istnienia między nimi jakiegoś związku.
– Zmierzasz do tego, że ten, kto podrzucił lalkę w siedemdziesiątym drugim roku, podrzucił ją również teraz dla Philippy Balfour?
Rebus raz jeszcze przytaknął.
– Jeśli jest ktoś, kto zdoła to zrobić, to tym kimś jesteś ty, John. Zawsze wierzyłem w twój ośli upór i wrodzony wstręt do podporządkowywania się przełożonym.
Rebus odstawił filiżankę na spodek.
– Traktuję to jako komplement – powiedział. Zbierając się do wyjścia i żegnając się, uprzytomnił sobie nagle, że ten dom jest teraz jedynym obszarem, którym Farmer w pełni zarządza i do którego wprowadził taki sam ład i porządek, jaki za jego czasów panował na St Leonard’s. I że jeśli kiedykolwiek straci ochotę lub możliwości, by tak nim zarządzać, zwinie się w kłębek i po prostu umrze.
– To beznadziejne – powiedziała Siobhan Clarke.
Spędzili blisko trzy godziny w Bibliotece Centralnej, a potem w księgarni wydali jeszcze prawie pięćdziesiąt funtów na mapy i przewodniki po Szkocji. Siedzieli teraz w kawiarni Pod Słoniem przy sześcioosobowym stoliku tuż pod oknem na tyłach lokalu i Grant co chwilę zerkał przez szybę na dziedziniec kościoła Franciszkanów i rysujący się w oddali zamek. Siobhan spojrzała na niego z wyrzutem.
– Całkiem się już wyłączyłeś, co? – spytała.
Nie odrywając wzroku od okna, odparł:
– Czasami tak trzeba.
– No to piękne dzięki za pomoc. – Zabrzmiało to bardziej zgryźliwie, niż chciała.
– To najlepszy sposób – ciągnął dalej, nie przejmując się jej tonem. – Czasami zupełnie utknę nad jakimś hasłem i wtedy nie walczę z krzyżówką na siłę, tylko odkładam na bok i wracam do niej później. I często się okazuje, że jakieś słowa wpadają mi od razu do głowy. Rzecz polega na tym – zwrócił się ku niej – że twój umysł zaczyna funkcjonować według pewnego sztywnego schematu i odrzuca wszelkie inne możliwe rozwiązania. – Wstał, podszedł do kąta, gdzie leżała sterta gazet, i wrócił do stolika z dzisiejszym „Scotsmanem”. – Proszę, Peter Bee – powiedział, składając gazetę tak, by krzyżówka z ostatniej strony znalazła się na wierzchu. – Stosuje zakodowane hasła, ale nie posługuje się, jak niektórzy, anagramami.
Podał jej gazetę, a ona mogła stwierdzić, że Peter Bee to nazwisko autora krzyżówki.
– Dwanaście poziomo – powiedział Grant. – Hasło sugerowało, że chodzi o starożytny rzymski oręż. A potem jednak się okazało, że był to anagram.
– Pasjonujące – stwierdziła Siobhan z przekąsem i rzuciła gazetę na stół, przykrywając nią stertę map i atlasów.
– Próbuję ci tylko wyjaśnić, że czasami trzeba odstąpić od schematu i zacząć wszystko od nowa.
Popatrzyła na niego ze złością.
– Chcesz mi powiedzieć, że właśnie straciliśmy pół dnia na nic?
Wzruszył ramionami.
– No to serdeczne dzięki!
Zerwała się z krzesła i ruszyła w stronę toalet. Stanęła oparta o umywalkę i wpatrzyła się w jej białą gładź. Złościło ją to, że Grant ma oczywiście rację, tyle że nie potrafiła się zdobyć na jego luz. Chciała tę grę rozpracować, a teraz ją to naprawdę wciągnęło. Była ciekawa, czy Flipa Balfour też się tak dała omotać. I gdyby utknęła, to czy wtedy poprosiłaby kogoś o pomoc?
Siobhan przypomniała sobie, że wciąż jeszcze nie przepytała rodziny i przyjaciół Flipy w sprawie tej gry. Wprawdzie nikt z nich ani słowem o niej nie wspomniał w trakcie przeprowadzonych przesłuchań, ale właściwie nie mieli ku temu żadnego powodu. Dla nich mogła to być tylko niewinna zabawa, zwykła gra komputerowa. Więc o czym tu mówić…
Gill Templer zaproponowała jej stanowisko rzeczniczki prasowej, ale dopiero po tym, jak świadomie upokorzyła Ellen. Byłoby miło móc powiedzieć, że odrzuca propozycję z uwagi na solidarność koleżeńską, tyle że wcale tak nie było. Bała się, że w większym stopniu był to wpływ Johna Rebusa. Pracowała u jego boku już od dobrych paru lat i nauczyła się dostrzegać jego silne i słabe strony. I w sumie, podobnie jak wielu kolegów, ceniła jego nieszablonowe i indywidualne podejście do spraw i sama też chciała tak postępować. Tyle że w policji ceniło się co innego. Było w niej miejsce na jednego takiego Rebusa, a tymczasem przed nią otwierała się szansa na awans. To prawda, że przyjmując propozycję, przejdzie w pełni na stronę Gill Templer, a to oznacza słuchanie poleceń, wspieranie w każdej sytuacji szefostwa i nie wychylanie się. Ale też zapewni sobie poczucie bezpieczeństwa i zagwarantuje dalszy awans… Awansuje na inspektora, potem, może jeszcze przed czterdziestką, na starszego inspektora. Teraz dopiero pojęła, że Gill zaprosiła ją wtedy na szampana i kolację, by jej pokazać, jak to się robi. Jak utrzymywać stosunki z odpowiednimi ludźmi i jak ich należycie traktować. Jak zachowywać cierpliwość i zbierać za to nagrody. Lekcję postępowania dostała od niej Ellen i jakże odmienną lekcję otrzymała również ona.
Wróciła do stolika i zobaczyła, że Grant kończy właśnie rozwiązywanie krzyżówki, nonszalancko rzuca gazetę na stół i rozpierając się na krześle, chowa długopis do kieszeni. Udawał przy tym, że nie zwraca uwagi na sąsiedni stolik, przy którym nad filiżanką kawy siedziała samotna kobieta z książką w ręku i wyraźnie zerkała w jego stronę.
Siobhan pochyliła się do przodu.
– Myślałam, że już ją przedtem rozwiązałeś – powiedziała, wskazując głową gazetę.
– Za drugim razem idzie łatwiej. – Powiedział to tak cicho, że nie była pewna, czy się nie przesłyszała. – Dlaczego się tak uśmiechasz?
Kobieta przy sąsiednim stoliku wróciła do czytania książki. Było to coś Muriel Spark.
– Przypomniałam sobie jedną starą piosenkę – odparła Siobhan.
Grant spojrzał na nią wyczekująco, ale ponieważ wyraźnie nie miała zamiaru kontynuować, wyciągnął dłoń i położył ją na krzyżówce.
– Wiesz, co to są homonimy?
– Nie, ale brzmi to nieprzyzwoicie.
– To są słowa, które brzmią tak samo, a znaczą co innego. W krzyżówkach jest ich pełno. W tej dzisiejszej też był jeden i za tym drugim razem zacząłem się zastanawiać.
– Zastanawiać nad czym?
– Nad tą ostatnią wskazówką. Sounds dear – brzmi drogo. Pomyśleliśmy od razu o słowie dear w znaczeniu drogi, kosztowny, prawda?
Siobhan kiwnęła głową.
– Ale to może być też homonim, o czym może świadczyć słowo sounds – brzmi.
– Nic z tego nie rozumiem – stwierdziła, jednak poprawiła się na krześle i pochyliła do przodu, wyraźnie zainteresowana.
– Może ono sygnalizować, że słowo, o które nam chodzi, to nie dear – drogo, tylko słowo, które brzmi tak samo, na przykład słowo deer – jeleń.
Zmarszczyła brwi.
– I wtedy nasza wskazówka brzmi B4 Prawo Szkotów jeleń? Czy ze mną jest coś nie w porządku, czy to brzmi jeszcze bardziej bezsensownie niż przedtem?
Wzruszył ramionami i znów odwrócił się ku oknu.
– Jeśli tak mówisz.
Klepnęła go w nogę.
– No, nie bądź taki.
– Uważasz, że tylko tobie wolno się dąsać?
– Przepraszam.
Spojrzał na nią i zobaczył, że znów się uśmiecha.
– Tak już lepiej – powiedział. – No więc tak… Pamiętam, że jest jakaś legenda o tym, skąd się bierze nazwa Holyrood. O tym, jak któryś z naszych królów w zamierzchłych czasach strzelał z łuku do jelenia, pamiętasz?
– Nie mam o tym pojęcia.
– Przepraszam – odezwał się głos od sąsiedniego stolika – ale mimo woli słyszałam państwa rozmowę. – Kobieta odłożyła książkę i patrzyła na nich. – Chodzi o Dawida Pierwszego z dwunastego wieku.
– Coś takiego – powiedziała Siobhan, ale kobieta zignorowała zaczepkę zawartą w jej głosie.
– Wybrał się na polowanie, podczas którego ogromny byk powalił go na ziemię. Król próbował go chwycić za poroże i wtedy ze zdumieniem stwierdził, że byk zniknął, a on trzyma w ręku krzyż. Holy rood to tyle co święty krzyż. Król Dawid uznał to za znak dany mu przez niebiosa i kazał w tym miejscu zbudować opactwo Świętego Krzyża, czyli Holyrood.