Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mam nadzieję, że nie. A nawet jeżeli, to patolodzy mają dobrą pamięć.

Znów sobie coś zanotowała.

– Zapytam jeszcze raz: czego my właściwie szukamy? Uważasz, że jest jakiś związek między tymi kobietami a trumienkami, i my to mamy udowodnić?

– Sam nie wiem – odparł, ale wiedział, o co jej chodzi, zupełnie co innego być o czymś przekonanym, a co innego móc i o udowodnić, szczególnie przed sądem. – Może przynajmniej będę mógł się od tego uwolnić – dodał po dłuższej chwili.

– A wszystko zaczęło się od trumienek znalezionych na Arthur’s Seat?

Przytaknął, czując, że sceptycyzm mocno przebija przez jego entuzjazm.

– Posłuchaj – powiedział. – Jeśli to wszystko tylko sobie wymyśliłem, będziesz miała okazję wyprowadzić mnie z błędu. Ale najpierw trzeba w tym trochę pogrzebać.

Wzruszyła ramionami i znów coś zapisała.

– Prosiłeś o mnie, czy ci mnie narzucono? – spytała.

– Prosiłem.

– I komisarz Templer się zgodziła?

Rebus kiwnął głową.

– A co, masz coś przeciwko?

– Nie wiem. – Przez chwilę dumała nad jego pytaniem, potem dodała: – Nie, chyba nie.

– Świetnie. No to do roboty.

Opisanie wszystkiego na maszynie zajęło mu blisko dwie godziny. Postanowił stworzyć katalog, który będzie podstawą do ich dalszej pracy. Spisał daty i numery stron notatek prasowych i dołączył kserokopie uzyskane z biblioteki. W tym czasie Wylie zajęła się obdzwanianiem komisariatów w Glasgow, Perth, Dunfermline i Nairn, w każdym prosząc o pomoc w odnalezieniu dokumentacji i o nazwiska patologów. Słysząc jej śmiech, od razu wiedział, że po drugiej stronie ktoś mówi coś w rodzaju: „Tylko tyle? Nie masz, cholera, innych zmartwień?” Tłukąc w klawisze, podsłuchiwał jednocześnie, jak sobie radzi. Wiedziała, kiedy się przymilić, kiedy warknąć, a kiedy wdać w niewinny flirt. W jej głosie ani razu nie usłyszał znudzenia widocznego na twarzy, kiedy musiała kolejny raz powtarzać to samo.

– Bardzo dziękuję – powiedziała po raz nie wiadomo który i odłożyła słuchawkę. Potem zapisała coś w notatniku, spojrzała na zegarek i dopisała godzinę. Była rzeczywiście bardzo skrupulatna. – Jak dotąd same obietnice.

– Lepsze to niż nic.

– Pod warunkiem, że ich dotrzymają. – Potem podniosła słuchawkę, głęboko westchnęła i zabrała się do kolejnej rozmowy.

Rebusa zastanawiały długie przerwy pomiędzy kolejnymi przypadkami: 1972, 1977, 1982, 1995. Pięć lat, pięć lat, trzynaście lat. No i teraz, być może, znów pięć lat. Te pięcioletnie odstępy tworzyłyby może jakąś regularność, ale burzyła ją ta cisza między 1982 a 1995. Mogły jednak istnieć różne wytłumaczenia: sprawca, kimkolwiek był, mógł ten czas spędzać gdzie indziej, na przykład w więzieniu. A kto powiedział, że trumienki występują tylko w Szkocji? Może więc warto szerzej zarzucić sieć i sprawdzić, czy zjawisko to nie wystąpiło też gdzie indziej? Jeśli sprawca przebywał w więzieniu, to warto by sprawdzić dokumentację więzienną. Trzynaście lat to długi wyrok, więc pewnie za morderstwo.

Istniała też oczywiście inna możliwość: że sprawca nigdzie się stąd nie ruszał, tylko z jakichś powodów przestał zostawiać trumienki albo że zostawionej przez niego trumienki nie odnaleziono. W końcu to tylko małe, drewniane pudełeczko… Pierwszy lepszy pies mógł je zgryźć na miazgę albo jakieś dziecko zabrać do domu. Ktoś mógł je też po prostu wyrzucić, uznając za niesmaczny żart. Rebus wiedział, że zwrócenie się z apelem do społeczeństwa mogłoby pomóc, jednak nie sądził, by Templer wyraziła na to zgodę. Najpierw musiałby ją przekonać.

– Nic? – zapytał, kiedy Wylie odłożyła słuchawkę.

– Nikt nie odbiera. Może się już rozniosło, że jakaś wariatka z Edynburga zawraca wszystkim głowę.

Rebus zmiął w dłoniach kartkę i rzucił ją przez ramię w kierunku kosza.

– Może zaczynamy się gubić – stwierdził. – Zróbmy sobie przerwę.

Wylie poszła do piekarni po pączka, Rebus postanowił się przejść. Okolice wokół St Leonard’s nie dawały pod tym względem wielkiego wyboru. Można było albo zapuszczać się w osiedla mieszkaniowe, albo spacerować po Holyrood Road wśród pędzących samochodów, z Salisbury Crags w tle. Rebus zdecydował się wkroczyć w labirynt wąskich uliczek między St Leonard’s a Nicolson Street. Po drodze wstąpił do sklepiku, kupił puszkę irn-bru i, popijając, kluczył po zaułkach. Zwykle pił to jako skuteczne lekarstwo na kaca, tym razem miało mu pomóc zwalczyć ochotę na prawdziwego drinka: piwo i whisky w jakimś zadymionym wnętrzu, z telewizorem za barem nastawionym na relację z wyścigów konnych… Wszystko to czekało na niego w barze Southsider, jednak by uniknąć pokusy, na wszelki wypadek przeszedł na drugą stronę ulicy. Na chodniku szalały grupki dzieci, głównie pochodzenia azjatyckiego. Wyszły już ze szkoły i teraz roznosiła je energia i dziecięca pomysłowość. Zastanowił się, czy i jego zbytnio nie ponosi wyobraźnia… Bo tak też mogło być: doszukuje się spisku tam, gdzie go w ogóle nie ma. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i karteczkę z zapisanym numerem.

Kiedy ktoś odebrał, poprosił o połączenie z Jean Burchill.

– Jean? – Zatrzymał się. – Tu John Rebus. Niewykluczone, że dzięki tym twoim trumienkom natrafiliśmy na ważny ślad. – Przez chwilę słuchał. – Teraz nie mogę rozmawiać. – Rozejrzał się. – Jestem w drodze na spotkanie. Jesteś wolna dziś wieczór? – Znów przez chwilę słuchał. – No to szkoda. A może tak na jednego przed snem? – Rozpromienił się. – O dziesiątej? W Portobello, czy na mieście? – Kolejna przerwa. – Tak, skoro masz spotkanie, to rzeczywiście na mieście będzie lepiej. Potem cię odwiozę do domu. To o dziesiątej w muzeum? W porządku, na razie.

Rozejrzał się. Był na Hill Square i na płocie obok zauważył tablicę informacyjną. Wynikało z niej, że stoi przed tylnym wejściem do Domu Lekarza. Niepozornie wyglądające drzwi prowadziły do części budynku mieszczącej stałą Wystawę Historii Medycyny im. Sir Julesa Thoma. Sprawdził podane godziny otwarcia i rzucił okiem na zegarek. Do zamknięcia zostało jeszcze dziesięć minut. A niech tam, pomyślał, i pchnął drzwi.

Znalazł się na typowej klatce schodowej. Na pierwszym piętrze był wąski podest z dwojgiem drzwi naprzeciwko siebie. Wyglądało to tak, jakby mieściły się za nimi prywatne mieszkania, poszedł więc piętro wyżej. Kiedy wkroczył na teren wystawy, dzwonek alarmowy przy drzwiach dał znać obsłudze, że pojawił się nowy gość.

– Był pan już kiedyś u nas? – spytała pracownica, a on zaprzeczył ruchem głowy. – Więc tak: czasy współczesne znajdują się piętro wyżej, a tu po lewej jest dział dentystyczny…

Podziękował jej, a ona zostawiła go w spokoju. Poza nim w sali nie było nikogo, w każdym razie nikogo nie było widać. Spędził pół minuty w dziale dentystycznym, myśląc, że w ciągu tych kilkuset lat technika dentystyczna wcale się tak bardzo nie zmieniła. Główna ekspozycja muzealna zajmowała dwa piętra i była bardzo bogata. Większość eksponatów umieszczono w dobrze oświetlonych szklanych gablotach. Zatrzymał się chwilę przed modelem będącym repliką starodawnej apteki, potem podszedł do naturalnej wielkości figury przedstawiającej doktora Josepha Listera pochylonego nad listą wprowadzonych przez siebie innowacji, wśród których najbardziej znane były metody dezynfekcji rozpylonym karbolem i zastosowanie sterylnego katgutu. Nieco dalej natrafił na gablotę z portfelem zrobionym ze skóry Burke’a. Przypomniało mu się oprawione w skórę podręczne wydanie Biblii, które jako dziecko dostał w prezencie urodzinowym od jednego z wujków. Obok portfela leżał odlew gipsowy głowy Burke’a – z wciąż widocznymi na szyi śladami po katowskim sznurze – i głowy jednego z jego wspólników, Johna Brogana, który pomagał mu transportować zwłoki. O ile głowa Burke’a wyglądała normalnie, miała włosy przyczesane i twarz spokojną, o tyle na twarzy Brogana widać było wyraz cierpienia. Skórę na dolnej szczęce miał ściągniętą, a jego pękata różowa czaszka była niekształtna.

35
{"b":"108287","o":1}