– Pat?
– Mój brat. Jedyny dżokej w rodzinie, chociaż startuje przeważnie w przełajach. Pewno pan o nim nie słyszał.
– Niestety, nie.
– Czytuję pańską rubrykę. Prawie co tydzień.
– Bardzo mi miło.
Paląc papierosa przyglądał mi się, kiedy kończyłem jeść.
– Niewiele pan mówi, jak na dziennikarza – rzekł.
– Za to dużo słucham – odparłem.
– Słusznie – powiedział z uśmiechem.
– Wobec tego proszę mi opowiedzieć o Tomciu Paluchu.
– Źle pan trafił. Z tym musi się pan zwrócić do taty albo Pata. Mają hopla na punkcie koni. Ja tu tylko prowadzę gospodarstwo.
Nie spuszczał oka z mojej twarzy, chyba po to, żeby wyczytać w niej zaskoczenie, bo pomimo że niemal dorównywał mi wzrostem, to jednak był jeszcze bardzo młody. Ile pan ma lat? Szesnaście? – spróbowałem zgadnąć.
– Owszem. – Prychnął z goryczą. – Ale to próżny wysiłek, zwyczajnie strata czasu.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – powtórzył. – Ano przez tę cholerną autostradę. Już prawie skończyli tę trzypasmową cholerę, a biegnie zaraz tam, po drugiej stronie naszych dziesięciu akrów. – Wskazał okno ręką, w której trzymał papierosa. – Tata aż się cały trzęsie, bo nie wie czy Tomcio Paluch wytrzyma to nerwowo, kiedy zaczną tam huczeć te wielkie ciężarowy. Od dwóch lat próbuje sprzedać gospodarstwo, ale nikt go nie chce. I trudno mieć o to do ludzi pretensję, no nie? – Na chwilę sposępniał. – A poza tym, widzi pan, nigdy nie wiadomo, kiedy znów capną nam kawałek ziemi, już zabrali pięćdziesiąt akrów, a to nie zachęca do prowadzenia gospodarstwa jak należy, prawda?
– No chyba.
– Gadali, że zburzą nasz dom – ciągnął. – Że niby stoi w takim miejscu, które nadaje się idealnie na stację obsługi, restauracje, wielki parking i jeszcze jedną szosę do Bishops Stratford. Z tej autostrady cieszy się tylko mój brat Tony, bo chce być kierowcą rajdowym. Ma jedenaście lat. To maniak.
Dobiegł nas zgrzyt i stukot kopyt, który rozlegał się coraz bliżej. Wstaliśmy obaj od stołu i wyszliśmy na podwórze, przypatrując się trzem koniom, które kroczyły ciężko po nierównym żwirowanym podjeździe i po ściągnięciu cugli zatrzymały się przed nami. Jeździec dosiadający pierwszego konia zsunął się z siodła, podał cugle drugiemu i podszedł do nas. Był to schludny, żylasty mężczyzna po czterdziestce, z bujną czupryną kasztanowatych włosów i płowymi wąsami.
– Pan Tyrone? – spytał.
Skinąłem głową. Mocno i energicznie uścisnął mi dłoń, co pasowało do jego zachowania i głosu, a potem usunął się na bok, odsłaniając mi widok na konia.
– Tamten gniady to Tomcio Paluch – powiedział, wskazując trzeciego konia, którego dosiadał młody człowiek bardzo podobny do Petera, tyle że drobniejszy. – A to mój syn Pat.
Ładny koń – powiedziałem nieszczerze. Właściciele z reguły oczekiwali pochwał, ale Tomcio Paluch wykazywał na oko tyle wspaniałych zalet, co nieoszlifowany diament. Miał pospolity łeb, zapadającą się lekko szyję osadzoną na słabych barkach, w dodatku brzuch gwałtownie zwężający się przy pachwinach. Na swoim podwórku wyglądał równie niezgrabnie, jak na torze wyścigowym.
– Ee – parsknął Roncey. – Wcale nie. On jest do wygrywania, a nie do pozowania. Proszę mi nie schlebiać. Nie bierze mnie to.
– Dobrze – powiedziałem spokojnie. – A więc ma pospolity łeb i szyję, kiepskie barki, a to, co jest za siodłem, też nie pieści oka.
– Teraz to co innego. Więc jednak zna się pan na rzeczy. Pat, oprowadź go naokoło podwórza.
Pat wykonał polecenie. Tomcio Paluch dreptał wokoło demonstrując ciężki i niezgrabny chód, który niekiedy znamionuje mistrzowską klasę. Ten koń, pochodzący od klaczy czystej krwi z rodu koni przełajowych i ojca, medalowego ogiera, był wybornym skoczkiem biegającym z szybkością, której wytłumaczenia próżno by szukać w jego rodowodzie. Kiedy niespodziewanie pojawiał się as tej miary, odkrycie jego walorów zabierało właścicielowi niemal tyle czasu, co publiczności. Cały biznes wyścigów konnych, z czego nikt nie zdawał sobie sprawy, był zorganizowany wbrew przekonaniu, że szczerozłote talenty końskie mogą wyjść z małych stajni, w których trenerem jest właściciel. Tomcio Paluch zdobył sławę dopiero po trzech sezonach, podczas gdy startując w barwach dużej modnej prywatnej stajni trafiłby na szpalty gazet już po pierwszym wyścigu.
– Hodowałem go licząc, że moi synowie będą mieli konia do wyścigów przełajowych – rzekł Roncey. – Więc przez jeden cały sezon puszczaliśmy go na przełaje i poza jednym przypadkiem, kiedy Pat się wycofał, nie przegrał ani razu. A w zeszłym roku postanowiliśmy spróbować sił w gonitwach przeszkodowych, no i Tomcio Paluch pobiegł i wygrał „bieg za lisem” w Cheltenham.
– Tak, pamiętam – powiedziałem.
– Właśnie. No więc w zeszłym roku wypróbowaliśmy go w otwartych gonitwach handicapowych, tych pomniejszych…
– I wygrał cztery z sześciu – dopowiedziałem za niego.
– Wiedzieć to pański zawód. Pat – krzyknął. – Zaprowadź go do boksu. – I dodał zwracając się znów do mnie. – Chce pan obejrzeć inne konie?
Skinąłem głową i poszliśmy przez podwórze za Patem z pozostałymi dwoma końmi, a potem skręciliśmy za róg, zza którego wyłonił się na początku Peter.
Za walącą się stodołą stał schludny rząd sześciu dobrze utrzymanych drewnianych boksów krytych dachówką i z drzwiami świeżo pomalowanymi na czarno. Nawet jeżeli reszta gospodarstwa chyliła się ku upadkowi, to stajnie były wyszykowane jak na pokaz. Od razu widać było, co jest najbliższe sercu gospodarza – jego skarb.
– No tak – powiedział Roncey. – W zasadzie mamy jeszcze tylko jednego konia wyścigowego, nazywa się Klondyke, to ten, na którym jechałem. Na wiosnę ścigał się na przeszkodach. Szczerze mówiąc niewiele zwojował.
Podszedł do przedostatniego boksu, wprowadził do niego konia i przywiązał go. Kiedy zdjął mu siodło, spostrzegłem, że Klondyke jest lepiej zbudowany niż Tomcio Paluch, co jeszcze niewiele mówiło, ale jego zdrowa sierść rzucała się w oczy.
– Dobrze wygląda – orzekłem.
– Żre jak smok – rzekł beznamiętnie Roncey – i jest bardzo wytrzymały, więc mu nie żałujemy.
– Biega tylko jednym tempem – wtrącił z żalem Pat stojący tuż za mną. – Nie potrafi przyśpieszyć. Szkoda. Wygrał tylko dwa przełaje. Nic więcej.
W jego głosie wypowiadającym te lakoniczne zdania pobrzmiewała cichutka nutka zadowolenia, więc zerknąłem na niego z ukosa. Spostrzegłszy mój wzrok zmienił wyraz twarzy, wpierw jednak ja zdobyłem pewność, że do sukcesów koni odnosi się z mieszanymi uczuciami. Kiedy one awansowały do wielkich, ogólnokrajowych gonitw z przeszkodami, on nie. Angażowano wówczas starszych dżokejów amatorów, później zawodowców. Ojciec z synem mieli więc ze sobą na pieńku.
– A co pan trzyma w pozostałych boksach? – spytałem Ronceya, kiedy zamknął drzwi przegrody Klondyke’a.
– Na końcu starego siwosza przeszkodowca, a tu dwie klacze na przeszkody, obie źrebne. Ta, Piglet, to oczywiście matka Tomcia Palucha, jest źrebna z tym samym ogierem.
Nic z tego, pomyślałem, nie ma co liczyć na powtórny uśmiech losu.
– Sprzeda pan źrebaka – wypowiedziałem na głos przypuszczenie.
Roncey prychnął.
– Klacz jest wliczona w koszty utrzymania gospodarstwa – powiedział.
Uśmiechnąłem się w duchu. Rolnicy mogli trenować swoje konie i wpisywać wydatki w ogólne koszty prowadzenia gospodarstwa, ale jeśli sprzedawali któregoś z nich, zaliczano im to do „przychodów” i nakładano odpowiedni podatek. Gdyby Roncey sprzedał Tomcia Palucha albo jego brata, prawie połowa pieniędzy ze sprzedaży powędrowałaby do urzędu skarbowego.
– Wyprowadź klacze, Joe – polecił Roncey trzeciemu jeźdźcowi, potulnemu staruszkowi o skórze jak łyko.
Przyglądaliśmy się mu, jak puszcza je wolno na pobliskie pole. Pat stał przy bramie z Peterem, większym od niego, bardziej pewnym siebie i mającym ze sobą znacznie mniej problemów.
– Ma pan udanych synów – powiedziałem do Ronceya. Zacisnął usta. Nie byli jego dumą. Zamiast odpowiedzieć mi na mój podchwytliwy komplement, rzekł: