Литмир - Электронная Библиотека

– Panie Roncey, gdyby pan to wiedział, byłby bezpieczny zaledwie w połowie. Już to raz kiedyś omówiliśmy.

Rozważał to, strzelając wokoło niespokojnym wzrokiem i unikając mojego spojrzenia.

– Niech będzie – odezwał się w końcu zniecierpliwiony. Ale to pan dopilnuje, żeby w sobotę znalazł się na czas w Heathbury Park.

– „Fama” to załatwi – potwierdziłem. – Puchar Latarnika jest o trzeciej. Tomcio Paluch znajdzie się w stajni wyścigowej przed dwunastą, obiecuję.

– Będę tam na niego czekał – zapowiedział…” Skinąłem głową. Podszedł do nas Norton i we dwóch z Ronceyem zaczęli omawiać naszą umowę, a ja w tym czasie, z pomocą kierowcy, który kręcił się w pobliżu, zamknąłem klapę furgonu.

O której dowieziesz Zygzaka do Heathbury Park? – spytałem Nortona, przystając przed szoferką.

– W południe – odparł. – To tylko pięćdziesiąt kilometrów… Wyjedzie około jedenastej.

Wspiąłem się na siedzenie kierowcy i wyjrzałem przez okno. Roncey i Fox obejrzeli się – ten pierwszy ze zmartwioną miną, drugi nie.

– Zobaczymy się wieczorem, kiedy odstawię furgon – powiedziałem do Nortona, a do Ronceya: – Niech się pan nie martwi, będzie najzupełniej bezpieczny. Do zobaczenia w sobotę. Proszę dzwonić do „Famy”, jak poprzednio, jeżeli zechce pan rozproszyć swoje wątpliwości, dziś wieczorem i jutro.

Zamknąłem okno, zapoznałem się z kapryśną skrzynką biegów, wyprowadziłem wóz powoli z podwórza i pojechałem drogą do wioski. Pomyślałem rozgoryczony, że wyjeżdżam później, niż planowałem. Pani Woodward zyska kolejną godzinę. Instynktownie odsunąłem od siebie wyobrażenie Elżbiety czekającej na mój powrót. Wiedziałem, że nic się nie zmieni na lepsze. Jeszcze długo, długo nic się nie zmieni na lepsze. Zaczęła wzbierać we mnie złość na nią, ale zorientowałem się w porę, że to tylko zwykły psychiczny wybieg. Ludzie mający coś na sumieniu nie mogą znieść uszczerbku, jaki ponosi ich miłość własna z powodu konieczności przyznania się do winy, i wykręcają się od poczucia wstydu, zastępując go złością do tych, którzy w nich to poczucie wywołali. Byłem zły na Elżbietę, chociaż to ona przeze mnie cierpiała. Cóż za krzywdzący absurd. W dodatku jakże powszechny.

Ostrożnie manewrując ciężkim furgonem przejechałem przez małą wieś i skierowałem się na północny wschód drogą przez wzgórza hrabstwa Sussex, wracając trasą, którą przyjechałem tu z Londynu. Widziałem przed sobą rozległe falujące wzniesienia, a na nich pojedyncze niskie krzewy, rosnące pochyło pod naporem wiatru. Ani jednego drzewa. Ani jednego domu. Rząd słupów elektrycznych. Czarne milowe bruzdy zaoranej ziemi. Wyblakłe późnojesienne niebo, wiszący wysoko płacheć stalowoszarej chmury. Krajobraz zimny i posępny, w sam raz odpowiedni do mojego nastroju.

Na tej drodze bez płotów, prowadzącej jedynie do wioski Nortona i dwóch dalszych, panował bardzo mały ruch. Na szczycie najbliższego wzgórza pojawił się szaroniebieski ford cortina, jadący w moją stronę z dużą szybkością. Zjechałem na bok, żeby zrobić mu miejsce, a on przemknął z bezsensowną, jak na tę szerokość drogi, prędkością.

Rozmyślania o Elżbiecie tak mnie zaabsorbowały, że dopiero po kilku sekundach uzmysłowiłem sobie rozmiary katastrofy. Przypadkowo dostrzeżona twarz kierowcy cortiny podziałała jak wstrząs, raptownie ożywiając moją pamięć. Był nim jeden z chłopców Charliego, których poznałem w pociągu. Ten wyższy, który pierwszy wyciągnął kastet.

Mimo listopadowego zimna twarz zaszczypała mnie od potu. Nacisnąłem pedał gazu i poczułem jak Tomcio Paluch zachwiał się z tyłu od nagłego zrywu. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że rosły kierowca cortiny, pochłonięty oceną szerokości swojego pojazdu, nie podniósł wzroku i nie zauważył mnie.

Szkopuł w tym, że jechał z pasażerem.

Spojrzałem w boczne lusterko. Cortina zniknęła mi z oczu za wzgórzem. To nie niewinny przypadek sprawił, że chłopcy Charliego pędzili w stronę wioski Nortona. A przy tym wiadomość o miejscu pobytu Tomcia Palucha dotarła do nich z bardzo niewielkim opóźnieniem, skoro już tu byli, zwłaszcza jeżeli jechali z Birmingham. Zastanawiałem się ponuro, kto komu zdradził, gdzie jest koń. Inna rzecz, że w tej chwili było to mało ważne. Najważniejsze, żeby znów go ukryć.

Spojrzałem w lusterko. Cortiny ani śladu. Furgon wyciągał sześćdziesiąt pięć mil na godzinę na drodze, po której byłoby rozsądniej jechać czterdziestką. W przegrodzie Tomcio Paluch stukał kopytami. Nie odpowiadało mu huśtanie. Przewidywałem, że będzie je musiał cierpliwie znosić, póki nie zjadę z drogi na wzgórzach, która była zbyt mało uczęszczana i zewsząd widoczna.

Kiedy po raz kolejny spojrzałem w lusterko, dwa wzgórza dalej, na horyzoncie dostrzegłem jasny punkcik. Pomyślałem, że to może nie oni. Spojrzałem jeszcze raz. To byli oni. Zakląłem brzydko. Wskazówka prędkościomierza dociągnęła do sześćdziesięciu ośmiu na godzinę. Wyżej nie mogła. Przyciskałem pedał do podłogi, a oni doganiali mnie z łatwością.

Żadne miasto nie leżało w pobliżu, żeby się w nim zgubić, a kiedy już raz się do mnie przyczepili, mogli tak jeździć za mną cały dzień, żeby zobaczyć, gdzie zawiozę konia. Nawet jadąc samochodem trudno byłoby ich zgubić, a co dopiero podróżując ciężkim furgonem do przewozu koni. Oceniając niewesołą sytuację na gorąco, pocieszałem się jedynie nadzieją, że motorem poczynań chłopców Charliego i tym razem będzie raczej agresywny popęd niż rozum.

Nie myliłem się. Dogonili mnie szybko, wciskając bez przerwy klakson. Może myśleli, że nie zdążyłem ich spostrzec, kiedy mijali mnie pędząc w przeciwnym kierunku, i nie wiedziałem, kto chce mnie wyprzedzić.

Skoro chcieli mnie minąć, to nie mieli zamiaru mnie śledzić. Zacisnąłem zęby. Skoro chcieli mnie wyprzedzić, w takim razie nie gdzie indziej, tylko tutaj i teraz zamierzali uniemożliwić Tomciowi Paluchowi start w Pucharze Latarnika. Kiedy pomyślałem o tym, co mogą zrobić ze mną, moje zrastające się żebra zdrętwiały. Przełknąłem ślinę. Nie miałem ochoty dostać takiego wycisku jak poprzednio, zresztą tym razem mogli mniej zważać na to, co mi uszkodzą, a co nie.

Trzymałem się środka wąskiej drogi, tak, że ich cortina nie mogła mnie wyprzedzić. Bez przerwy trąbili. Tomcio Paluch tłukł kopytami w przegrodę. Uniosłem trochę nogę na pedale gazu i zwolniłem tempo wydarzeń do znośniej szych czterdziestu pięciu mil na godzinę. Dałem im tym samym do zrozumienia, że wiem, kim są. Nic przez to, moim zdaniem, nie zyskiwali.

Na wprost, zza wzgórza, wyłoniła się ciężarówka wyładowana sianem, które wystawało poza środek drogi. Odruchowo zwolniłem jeszcze bardziej i zacząłem zjeżdżać na bok. Przód cortiny zarysował się ostro w bocznym lusterku i już zrównał się z osią tylnego koła furgonu. Znów skręciłem na środek drogi, na co kierowca nadjeżdżającej ciężarówki z sianem błysnął reflektorami. Kiedy znalazłem się w pozycji grożącej lada chwila czołowym zderzeniem, zaczął ponadto trąbić jak szalony. Zjechałem na swoją stronę drogi, kiedy niemal stanął w miejscu po gwałtownym hamowaniu, a kiedy go wymijałem, mignęła mi jego wściekła twarz i wygrażająca pięść. Do zderzenia zabrakło parę cali. O te właśnie parę cali mi chodziło.

Cortina próbowała minąć ciężarówkę w krótkiej jak mgnienie chwili, zanim furgon znów zacznie królować pośrodku drogi. Tym razem stuknęliśmy się, kiedy zajeżdżałem im drogę. Samochód został nieco w tyle, jechał dalej za mną. Będzie tak jechał do czasu, myślałem z rozpaczą, aż chłopcy Charliego osiągną swój cel. Niecałą milę przede mną znajdowało się najprawdopodobniej moje Waterloo w postaci skrzyżowania. Stał tam znal stopu. I to ja miałem się przed nim zatrzymać. Zatrzymać się albo narazić na ryzyko zderzenia z samochodem pędzącym zgodnie z przepisami drogą z pierwszeństwem ruchu, zabicia niewinnego kierowcy, jego żony albo dziecka… Jednakże gdybym się zatrzymał, dysponująca większym przyśpieszeniem cortina wyprzedziłaby mnie, kiedy znów bym ruszył bez względu na to, czy skręciłbym w prawo, jak zamierzałem, w lewo, z powrotem do Londynu, czy też pojechać prosto, Bóg wie gdzie.

37
{"b":"107672","o":1}