Kreol zamrugał, starając się wyłowić sens z tego terkotania, ale bez powodzenia. Za to Van i jej ojciec słuchali całkiem spokojnie, bo przez lata, które spędzili z mamuśką, zdążyli przyzwyczaić się do jej sposobu prowadzenia rozmowy.
– I co tym razem? – zainteresował się Mao, niezbyt poruszony. – Zieloni? Walka o pokój? Obrona feminizmu?
Rzecz w tym, że Agnes była bardzo energiczną osobą. Za dawnych czasów w Związku Radzieckim takich ludzi nazywano aktywistami. Jednak tego rodzaju porywy były jakoś uporządkowane (chociaż w nie najlepszy sposób), natomiast w USA było całkiem inaczej. Dlatego Agnes kierowała swoją burzliwą działalność we wszystkie strony naraz. Dzisiaj leciała do Hagi na konferencję dotyczącą ratowania wielorybów przed wymarciem, a dnia następnego już broniła prawa kanibali do samowyrażania poprzez spożywanie współbraci. Była członkiem tuzina różnego sortu stowarzyszeń, przy czym we wszystkich zajmowała dość wysokie stanowiska. Wałczyła o wszystko równo. Albo przeciwko wszystkiemu – jak popadło. Rozsadzająca ją energia nasiliła się znacznie w ciągu kilku ostatnich lat. Mao dawno pogodził się z tym i tylko wzruszał ramionami, gdy Agnes nieoczekiwanie zawiadamiała, że dosłownie za chwilę leci do Wietnamu pomagać weteranom wojennym, więc nie trzeba czekać na nią z kolacją.
– Wiedziałam że zrozumiesz to jest zjazd artystów-abstrakcjonistów-homoseksualistów walczących o swoje prawo do swobodnego tworzenia w Amsterdamie nie wszędzie ludzie zrozumieli że sztuka nie zna granic i może być jakakolwiek to potrwa trzy – cztery dni być może nawet cały tydzień a już na pewno wrócę za dziesięć dni ale może polecisz ze mną zdążę jeszcze kupić drugi bilet.
– Nie, nie – odmówił przestraszony mąż. – Nie chcę ci przeszkadzać…
Agnes z zadowoleniem pokiwała głową. Rzeczywiście, podczas tego typu imprez mąż był dla niej tylko ciężarem.
– A co z domem? – zainteresował się bez większej nadziei.
– Ach zajmiemy się tym po moim powrocie wybacz wiem że z przyjemnością załatwiłbyś wszystko sam ale zupełnie nie masz gustu i możesz kupić coś podobnego do tego koszmaru wybacz córeczko ale jestem pewna że ty i Larry nie macie nic przeciwko temu aby Mao pomieszkał z wami przez kilka dni przecież wasz dom jest taki duży.
– Jestem za. – Vanessa objęła ojca. – A ty?
– A? – Kreol wzdrygnął się, gdyż dotąd jak zaczarowany patrzył na usta Agnes. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę się zamknęły.
– Nie masz nic przeciwko temu, żeby tata pomieszkał przez tydzień w którymś z pustych pokoi?
– A dlaczego by nie? – Wzruszył ramionami Kreol. Agnes irytowała go, ale jej mąż był o wiele sympatyczniejszy. – Nie mam nic przeciwko, kobieto, jedź na ten swój… no tam, gdzie się wybierasz – zakończył niezgrabnie.
– Posłuchaj Larry jesteś bardzo miłym młodzieńcem ale z pewnością nie zaszkodziłoby ci zapisać się na kurs dobrych manier – wypaliła oburzona Agnes. – Jedna z moich znajomych prowadzi takie kursy jeśli chcesz polecę cię bo to po prostu koszmar!
– Nie przejmuj się, mamo, po prostu tam, skąd on pochodzi, tak jest przyjęte – czule wyszeptała Vanessa, obejmując matkę. – Ale pracujemy nad tym, prawda?
Kreol tępo utkwił w niej wzrok, nie rozumiejąc, czego od niego chce.
– Prawda? – zapytała jeszcze czulej, nadeptując mu przy tym na stopę.
– Tak!!! – wypalił mag, ledwie powstrzymując się, by nie wrzasnąć z bólu. Van ważyła nie więcej niż pięćdziesiąt pięć kilo, ale miał wrażenie, że po jego nodze przespacerował się hipopotam, i to nie zwyczajny, ale cierpiący na otyłość.
Agnes jeszcze raz spojrzała spod oka na Kreola. Jako zaangażowana feministka nie tolerowała słowa „kobieta”, uważając, że poniża ono jej ludzką godność.
– Nie musicie mnie odprowadzać wezwę taksówkę – powiedziała, nadal zła.
Vanessa natychmiast zapewniła matkę, że żadna taksówka nie jest potrzebna, że będzie po prostu szczęśliwa, odwożąc ją na lotnisko, że bardzo ją kocha, i tak dalej. Świetnie wyczuła, że jeśli tego nie powie, matka obrazi się na dobre i długo będzie potem się dąsać. Nie byłby to pierwszy raz.
Mao zamknął za Vanessą drzwi i odwrócił się, żeby zobaczyć, czym zajmuje się Kreol. Skrajnie zdziwiony mag przysłuchiwał się dźwiękom dochodzącym ze słuchawki telefonu. Potem odłożył słuchawkę na widełki i wyraźnie powiedział:
– Ja, Kreol, Pierwszy Mag Imperium Sumeru, chcę rozmawiać z Vanessą. Wykonaj!
Telefon milczał głucho. Kreol odczekał chwilę i powtórzył rozkaz. Nic się nie zmieniło.
– To tak nie działa – spróbował wyjaśnić Mao. Kreol zasępił się, ale nic nie odpowiedział, z uporem starając się przekonać telefon do wykonywania jego poleceń.
Rozdział 12
Miejsce akcji – stary cmentarz w pobliżu Tournai, niewielkiego, belgijskiego miasteczka położonego niedaleko granicy z Francją.
Na cmentarzu tym od wielu lat nikogo nie grzebano. Niewielu ludzi go odwiedzało – ot, czasem zbłądzi w tę okolicę przypadkowy przechodzień albo zajrzy jakiś krewny kogoś dawno pochowanego. A teraz, o północy, nie było tu nawet bezpańskich psów.
Noc była mało sympatyczna. Nad cmentarzem, a także nad całym okręgiem, rozszalała się straszna burza, jakiej nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Tournai. Błyskawice przecinały niebo jak ogniste kopie, gromy grzmiały tak, że mogłyby zagłuszyć setkę perkusistów.
Jedna z błyskawic przyćmiła pozostałe. Uderzyła dokładnie w środek cmentarza, niedaleko od najstarszej mogiły, z której nagrobka napis starł się tak dawno, że nikt już nie pamiętał, kto był tam pochowany. I na tym powinno się skończyć – pioruny uderzają wszędzie. Ale tym razem zdarzyło się coś więcej.
W miejscu, gdzie uderzyła błyskawica, rozwarło się coś na kształt gigantycznej szczeliny z postrzępionymi brzegami. Wynurzył się z niej bezkształtny kłąb i szczelina zamknęła się, wydając z siebie na pożegnanie cichy trzask, jaki zwykle towarzyszy słabemu wyładowaniu elektrycznemu.
Ów nieokreślony kształt przez kilka chwil leżał nieruchomo, następnie powoli wyprostował się i stanął na dwóch nogach, przybierając postać przystojnego, delikatnego młodzieńca w wieku około osiemnastu lat. Emanowało z niego dziwnie nieziemskie, nieludzkie piękno. Podobną urodę można zobaczyć na portretach aniołów lub twarzach chorych na suchoty. Młodzian nie był jednak ani wysłannikiem niebios, ani suchotnikiem.
Zrodzony przez błyskawicę młodzieniec zachował pozory podobieństwa do człowieka, lecz na pewno nim nie był. Po pierwsze, jego włosy, wąsy i ledwie widoczna bródka były idealnie białe jak świeży śnieg. Taką samą barwę miały jego paznokcie – zdawało się, że młodzieńcowi właśnie zrobiono manikiur w ekscentrycznym kolorze. Ale najważniejsze były oczy, białe jak para kurzych jaj. Nie posiadały ani źrenic, ani tęczówek – tylko niesamowite bielmo – jak u niewidomego.
Pojawiając się na naszej grzesznej ziemi, przybysz nie zawracał sobie głowy ubraniem. Był nagi jak Adam przed popełnieniem grzechu pierworodnego, ale bynajmniej nie tak nieszkodliwy.
Rozejrzał się dookoła, zastanowił się, a następnie zrobił coś na pierwszy rzut oka zupełnie nielogicznego.
Podskoczył, energicznie zgiął nogi w kolanach i zostawił je w takim położeniu. Zwykły człowiek, robiąc coś takiego, naraziłby się jedynie na bolesny upadek. Ale syn błyskawicy zawisł w powietrzu, wciąż rozglądając się z obrzydzeniem. Pomedytował jeszcze chwilę, a potem wolno ruszył do przodu, kiwając się równomiernie na boki. Zaczął przyspieszać, aż osiągnął prędkość samochodu wyścigowego.
Po kilku minutach lotu białowłosy dotarł do szosy i zaczął lecieć wzdłuż niej. W ciągu dnia na drodze tej pełno było samochodów wszelkiego rodzaju, lecz teraz – w środku nocy – asfalt był pusty jak okiem sięgnąć. Jednak szosa to szosa – nie minęły nawet dwie minuty, gdy w oddali pojawiło się światło reflektorów.
Zobaczywszy je, przybysz zademonstrował pewną znajomość Ziemi i jej mieszkańców. Wyprostował nogi i opadł na ziemię, przestając udawać bezskrzydłego anioła.