Литмир - Электронная Библиотека

– Jak to…? – Mao osłupiał. Przyzwyczaił się jakoś to otaczających go cudów, ale gdy jego własna córka…

– Potem ci wytłumaczę… – Machnęła ręką Vanessa, uważnie czytając recepturę.

Szybko poruszała wargami, z trudem radząc sobie z okropnym charakterem pisma maga – twarz Kreola wciąż jeszcze była żółta, ale z minuty na minutę stawała się coraz ciemniejsza.

– I tak… – mamrotała. – Najpierw jakieś kulinaria. Trzy łyżki suszonych goździków, szczypta gałki muszkatołowej, trzy krople soku z cytryny, jedna czwarta filiżanki surowej wody… Dalej jakieś świństwa. Żółć szczura, środek oka żaby, kropla mózgu niedojrzałego mężczyzny, który zmarł na zakaźną chorobę… Brrr! Co za świństwo! Gdzie ja to wszystko znajdę w ciągu godziny?! – Głos Vanessy zmienił się w desperacki pisk.

– Połowę tego mam w kuchni, ma’am – oznajmił nieporuszony Hubert. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko, przyniosę wszystko, co jest potrzebne.

– Dawaj, dawaj. – Mao pokiwał głową. – Tylko nie pokazuj się na oczy tym nienormalnym damom, bo inaczej w miejskim zoo pojawi się nowy mieszkaniec.

– Jak pan rozkaże, sir – sucho odpowiedział skrzat, stając się znów niewidzialny.

– A skąd wziąć resztę? – westchnęła Van ze zmęczeniem.

– Córeczko… a twój kawaler nie ma jakiegoś tam… no, nie wiem… laboratorium, albo czegoś w tym stylu…? Może poszukamy?

– Co ja bym bez ciebie zrobiła, tatusiu! – Van uśmiechnęła się z wdzięcznością, wyskakując za drzwi.

– Beze mnie w ogóle byś się nie urodziła… – burknął stary Chińczyk dobrodusznie, ruszając w ślad za nią. Za nim malowniczo podążał czteroręki demon i malutki dżinn.

Mimo że Kreol i Vanessa mieszkali w domu Katzenjammera dopiero dwa tygodnie, mag zdążył już zgromadzić pokaźną kolekcję składników do wywarów i eliksirów. Znakomita większość tej kolekcji wywoływała mdłości.

– Szczurza żółć… szczurza żółć… szczurza żółć… – Van wodziła palcem po byle jak naklejonych kartkach z niewyraźnymi napisami. Kreol przykleił je tylko po to, żeby nie pomylić krwi żmii z krwią zaskrońca. Albo coś w tym rodzaju. – Mam żółć szczura! Fuj, co za świństwo… a pachnie jeszcze gorzej.

– A tu są oczy żaby – poinformował Hubaksis. – Stoją tam, na półce.

– To ja mu nałapałem – wyszczerzył się zadowolony Butt-Krillach. – I szczury, i żaby, i wiele innych stworzeń. Co wieczór dawał mi listę czego potrzebuje.

– Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że chodzisz załatwiać sprawy? – zaburczała Van, która nie wybaczyła jeszcze demonowi, że dostał się do gazet wcześniej niż ona.

– Lepiej by ciebie, jednooki, wysłał po szczury – uśmiechnął się Mao. – Byłaby uczciwa walka – jeden na jeden, akurat masz odpowiednie rozmiary.

– Mnie pan odprawił na cmentarz – nadął się Hubaksis i zaraz spytał: – Cały czas jest nieprzytomny?

Van kiwnęła głową, nie odwracając się.

– W takim razie powiem, że jest bydlak i tyle! – zwycięsko krzyknął Hubaksis. – Nasz demon sam się wyrywał pokopać w mogiłach, a on mnie posłał! Najważniejsze – zdobyć dla niego mózg kogoś, kto umarł na jakąś zarazę!

– I zdobyłeś?! – Vanessa energicznie odwróciła się do niego.

– O, to! – fuknął dżinn, przeżywający cały czas nieprzyjemne wydarzenie. – Tam jest, na trzeciej półce od dołu.

– A dlaczego tak mało? – nachmurzyła się Van, zaglądając do pudełeczka z różową kaszą. Dobrze chociaż, że Van swego czasu musiała prawie pół roku pracować w kostnicy – w przeciwnym przypadku czułaby jeszcze większe obrzydzenie.

– Więcej nie dałem rady podnieść – zazgrzytał zębami dżinn. – Nawet za te trochę powinniście być mi wdzięczni.

Hubert dostarczył przyprawy, więc Van zaczęła, zaglądając co chwila do magicznej księgi, mieszać razem wszystkie paskudztwa. Szło jej kiepsko – Kreol używał starosumeryjskich jednostek miary, a Van w żaden sposób nie potrafiła przeliczyć ich na współczesne gramy i łyżki stołowe. Dobrze chociaż, że szczypta była taka sama, jak w starożytnym Babilonie.

– Słuchaj dżinnie… jak ci tam? Hubaksis…? – Mao w zadumie tarł dolną wargę. – A ten kawale… to znaczy twój pan, posyłał cię na cmentarz tylko po ten mózg, czy po coś jeszcze?

– Tylko po mózg – odrzekł dżinn, jak zaczarowany patrząc na Vanessę, miotającą się przy przesypywaniu gałki muszkatołowej. – Był mu do czegoś pilnie potrzebny!

– Posłuchaj… mmmm… Hubercie, a Kreol nie prosił cię ostatnio o takie same przyprawy? – w zadumie ciągnął Mao.

– Tak, sir, prosił – odpowiedział urisk, zaciskając wargi. – Trzy dni temu, jeśli to pana interesuje.

– Córeczko! – Mao uderzył się w czoło.

– Tato, nie przeszkadzaj, jestem zajęta! – zjeżyła się miła córunia.

– Córeczko, wysłuchaj mnie, proszę! – powiedział ojciec smutnym głosem. – Bądź tak dobra i spójrz własnymi oczami na przedmiot, który trzymam w prawej ręce, a potem możesz zajmować się swoimi niezwykle ważnymi sprawami!

Vanessa odwróciła się z rozdrażnieniem, szykując się, aby powiedzieć ukochanemu tatusiowi wszystko, co myśli o ludziach, którzy w tak ważnej chwili zawracają jej głowę głupotami, ale słowa uwięzły jej w gardle, gdy zobaczyła napis widniejący na flakoniku w ręku ojca. Było na nim napisane (po angielsku!): „Lekarstwo na czarną żółciankę. Podać mi, gdy zachoruję. Zabiję wszystkich, jeśli umrę!”.

– Przygotował się zawczasu… – wyszeptała uszczęśliwiona Vanessa, obracając w ręku flakonik. – Wiedział, i zawczasu przygotował lekarstwo!

– I specjalnie postawił w najbardziej widocznym miejscu – podkreślił Mao. – A tak przy okazji, buteleczka stała tutaj, na środku stołu.

– Lepiej by było, gdyby pan kogoś uprzedził – powiedział Hubaksis. – Nie trzeba by było szukać…

– Pewno nie zdążył – wtrącił swoje trzy grosze Butt-Krillach. – Albo zapomniał.

Vanessa ostrożnie przysunęła flakonik do warg Kreola, marszcząc się zawczasu – taki „aromat” bił z lekarstwa. Najprostszy ludzki odruch nakazywał dać mu coś słodkiego do popicia, ale w magicznej księdze wyraźnie było napisane: „Dokładnie przestrzegać receptury! Nie rozcieńczać! Wypić jednym haustem, nie popijać!”. Vanessa z całych sił starała się nie pamiętać, że w skład lekarstwa wchodzi ludzki mózg. Tylko kropla, ale zawsze…

Przynajmniej działało skutecznie. Z twarzy maga prawie natychmiast znikła czarna barwa, zastąpiła ją żółć, a potem skóra odzyskała naturalny, śniady kolor. Oczy otwarły się, błysnęły szarą stalą i Kreol, wciąż jeszcze słabym głosem wymamrotał:

– Dziękuję…

– Panie, panie! – zapiszczał szczęśliwy Hubaksis, przepychając się bliżej.

– Nie dotykaj mnie, niewolniku, śmierdzisz! – Kreol zmarszczył się, z obrzydzeniem pociągając nosem.

– Poznaję starego, dobrego Kreola… – słabo uśmiechnęła się Van.

Po dziesięciu minutach mag był już w idealnym porządku. Pospiesznie wymówił słowo Uzdrowienia, ostatecznie pozbył się choroby i przeciągnął się, aż trzasnęło mu w stawach.

– Chcę jeść! – oznajmił gromkim głosem.

– I co jeszcze?! – fuknęła Vanessa. – Ty, magiku zapowietrzony, dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że możesz zachorować? A w ogóle, czy to nie jest zaraźliwe?

– Teraz już nie jest zaraźliwe, nie bój się…

– Szykujesz mi jeszcze jakieś siurpryzy?

– Co niby szykuję? – zacukał się mag. – Dlaczego nie znam tego słowa?

Ktoś zapukał do drzwi. To stukanie – zdecydowane, pewne siebie, mówiące, że drzwi za chwilę otworzą się bez względu na to, czy ktoś powie „Proszę!” – Vanessa rozpoznałaby pośród tysiąca innych. Tak stukała tylko jej matka.

– Uciekać, ale już! – syknęła w stronę stworów różnej maści.

Hubert w mgnieniu oka stał się niewidzialny, Hubaksis przeleciał przez ścianę. Butt-Krillach znowu wlazł pod kanapę.

Agnes Lee wpadła do środka jak wicher, ze zdziwieniem mrugając na widok pazurzastej łapy znikającej pod kanapą. Demon spóźnił się o ułamek sekundy. Nie dała po sobie nic poznać, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że coś się jej przywidziało.

– Mój drogi wybacz to moja wina dopiero co przyjechaliśmy ale to jest bardzo pilne i ja po prostu nie mogę zawieść moich przyjaciół samolot mam za dwie godziny nie obrazisz się bilety już są zamówione taki nieoczekiwany telefon myślałam że tydzień później jeszcze raz przepraszam! – wyrzuciła z siebie na jednym oddechu.

39
{"b":"106985","o":1}