Литмир - Электронная Библиотека

Wkrótce samochód dotarł do punktu spotkania. Jego właściciel siedział już osiem godzin za kierownicą, był okropnie zmęczony, z tego też powodu drogę obserwował bardzo nieuważnie. Dlatego dopiero w ostatniej chwili zauważył tuż przed maską młodego mężczyznę i nerwowo nacisnął hamulec.

Stary, zaniedbany ford z okropnym piskiem opon zatrzymał się zaledwie pół metra od brzucha białowłosego.

– Ej, chłopie, życie ci niemiłe?! – wrzasnął rozzłoszczony kierowca, wychylając głowę przez okno. – Co to za nowa moda rzucać się pod koła?

Młodzieniec popatrzył smutnym wzrokiem na tego, kto o mało nie stał się przyczyną jego śmierci, a potem otworzył usta i wypowiedział tylko jedno słowo:

– Ubranie.

– Co? Co? – Kierowca osłupiał. – Słuchaj, chłopcze, skąd się w ogóle wziąłeś? Szwendasz się goły w środku nocy… Nudysta, czy co? A może cię obrabowali? Podwieźć?

Na wszystkie te pytania białowłosy odpowiedział jednym zdaniem:

– Potrzebuję ubrania.

Kierowca zmarszczył brwi. Usłyszane zdanie wywołało u niego dziwne uczucie. Był gotów przysiąc, że nie zna języka, którym mówi ten dziwny nieznajomy, a jednak rozumiał świetnie każde słowo. Lecz w następnej sekundzie dotarła do niego istota jednoznacznej prośby i o mało nie udusił się od złości.

– Ty co, chłopie, całkiem zgłupiałeś?! – wrzasnął. – Terminator dla ubogich! No już, znikaj zanim cię…

Szofer nagle umilkł. Dopiero teraz zauważył okropne oczy nieznajomego. Włosy na karku zaczęły mu powoli stawać dęba.

Białowłosy nie wypowiedział więcej ani słowa. Energicznie machnął ręką i z czubków jego palców wystrzelił oślepiający snop elektryczności na kształt krótkiej, grubej błyskawicy.

Piorun uderzył w samochód – jego właściciel, wijąc się w konwulsjach jakby posadzono go na krześle elektrycznym, zawył straszliwie, a potem zamilkł na zawsze.

Białowłosy potraktował całe zdarzenie w sposób beznamiętny. Wyciągnął trupa na pobocze i metodycznie zdjął z niego garderobę, nie zapominając nawet o ciemnych okularach i parze spinek do mankietów. Tak samo spokojnie i metodycznie włożył to wszystko na siebie. Prezentował się nieco śmiesznie (kierowca był niższy o prawie dziesięć centymetrów i ze dwa razy szerszy w pasie), ale wyglądał i tak lepiej, niż kiedy świecił golizną. Przeniósł byłego właściciela samochodu do przydrożnego rowu, przysypał go suchymi liśćmi i zastanawiał się, co dalej.

Nadeszła pora, aby wyjaśnić pewne rzeczy. Przybysz z innego wymiaru miał na imię Guy. W każdym razie był to najbliższy ziemski odpowiednik jego imienia, jaki da się zapisać na papierze. Należał do rasy yirów i z całego serca nienawidził Ziemi oraz jej mieszkańców.

Nienawidził naszej planety z tego samego powodu, z jakiego ryba nienawidzi pustyni – za to, że nie da się tam żyć. Rasa yirów nie potrzebuje ani powietrza, ani pożywienia, ani wody. Do podtrzymania funkcji życiowych potrzebują tylko jednego – elektryczności. W ich rodzimym wymiarze nie ma z tym problemu – elektryczności mają więcej niż my… no, czegokolwiek. Ich świat w dziewięciu dziesiątych składa się z elektryczności. Oni sami w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach to czysta energia. Człowiek umarłby tam szybciej niż na dnie Oceanu Spokojnego bez akwalungu.

Yirowie, dzięki większej witalności, mogli przebywać w naszym wymiarze, ale było to dla nich dość niemiłe przeżycie. Dlatego (w przeciwieństwie do, powiedzmy, dżinnów) praktycznie nigdy nie odwiedzali naszego wymiaru. Na Ziemi mogli czerpać energię tylko z chmur burzowych, a od niedawna także z przewodów elektrycznych, ale jest to dla nich równie niewystarczające, jak lodówka dla śniegowego bałwana. Na dodatek w świecie ludzi musieli przywdziewać sztuczne ciało, inaczej nie przetrwaliby nawet kilku godzin. Proste różnice w prawach fizyki sprawiały, że niemożliwe było przeżycie w ich postaci naturalnej.

Guy za nic nie pojawiłby się na Ziemi z własnej woli, ale niestety, musiał wypełnić kontrakt, zawarty niegdyś między jednym z mieszkańców Ziemi, a jego praprapraprapradziadkiem. Tych „pra” mogłoby być znacznie więcej, ale yirowie żyją prawie trzydziestokrotnie dłużej niż ludzie.

Była to niezwykła transakcja. Morderstwo na zlecenie. Praprapraprapradziadek zobowiązał się do zabicia człowieka o imieniu Kreol. Zapłatę otrzymał z góry i niewątpliwie wykonałby zamówienie, lecz przeszkodziły w tym czynniki obiektywne.

Konkretnie – śmierć Kreola.

Kontrakt uległby anulowaniu, gdyby praprapraprapradziadek Guya oddał zapłatę zamawiającemu, ale nie mógł tego zrobić ze względu na specyfikę honorarium. Zwrócić je byłoby niesłychanie trudno, a nawet jeśliby jakoś się udało, nie sprawiłby żadnej radości zleceniodawcy. Tak więc kontrakt nadal obowiązywał. Utraciłby ważność w chwili śmierci klienta – ale do tego na razie nie doszło.

Oczywiście, Guy nie przypuszczał, że przeklęta ofiara wpadnie na pomysł, żeby zmartwychwstać i zmusi go tym samym do wypełnienia umowy sprzed pięciu tysięcy lat. Nie mógł jednak po prostu zignorować praw klanu. Nie mógł po prostu wynająć podwykonawcy – nie pozwalały na to te same surowe prawa klanu. Dlatego właśnie tak nienawidził Ziemi i wszystkich, którzy ją zamieszkiwali.

Do tego Guy czuł się nie najlepiej. Obyczaje i warunki panujące na Ziemi znał tylko z teorii, dlatego całkiem zapomniał, jak szybko wyczerpują się tutaj zapasy energii. Lewitacja, uderzenie piorunem, a także samo istnienie w cudzym ciele pochłonęły praktycznie całe zapasy, jakie zabrał ze sobą z domu. Musiał szybko się podładować, inaczej czekały go poważne nieprzyjemności. Mniej więcej takie, jakie są udziałem człowieka, któremu w pół drogi między Marsem a Jowiszem skończy się powietrze w skafandrze.

Na szczęście Guy wyczuł bliskie źródło energii. Całkiem małe, ale lepsze to niż nic. Energicznie podniósł maskę samochodu, nie zauważając nawet, że była zablokowana i wyrwał z trzewi samochodu akumulator. Palce mu zaiskrzyły, pokryły się setkami miniaturowych błyskawic, a oczy zaświeciły jeszcze jaśniej, otrzymawszy nową porcję energii.

Wyssawszy akumulator, Guy odrzucił go niedbale na bok, jak skorupkę orzecha. Poczuł się lepiej, a to oznaczało, że może przystąpić do wykonania zadania. Jednakże tym razem nie zdecydował się po prostu lecieć wprost do celu. Przynajmniej dopóki nie napełni się elektrycznością. Potrzebował obfitego źródła pożywienia. Wiedział, że na Ziemi istnieją takie rzeczy jak elektrownie, w których znajduje się wystarczająca ilość jedzenia dla jednego yira. Trzeba było znaleźć jedno z takich miejsc.

Guy w zadumie oglądał samochód. Człowiek jechał w tym czymś, a to znaczy, że można było wykorzystać je do poruszania się. Niestety, zupełnie nie umiał kierować takimi rzeczami. Do tego yir nie był pewien, czy po uderzeniu prądem samochód nadal nadaje się do użytku. Podejrzewał też, że przed chwilą sam wyssał siłę wprawiającą ten aparat w ruch. Ostatecznie więc Guy poszedł na piechotę.

Mniej więcej po dwudziestu minutach dogoniła go niewielka ciężarówka. Kierujący nią przysadzisty, krótko ostrzyżony młodzieniec, zahamował tuż obok i przyjaźnie krzyknął do Guya:

– Cześć chłopie! Podwieźć?

Guy zatrzymał się i powoli odwrócił głowę. Czuł, że we wnętrzu tego aparatu znajduje się jeszcze jedno źródło pokarmu i jeszcze kilka innych, mniejszych, gdzieś w kabinie. Jednakże, aby zdobyć tę elektryczność, musiałby najpierw pozbyć się kierowcy, a to mogło wyczerpać cały jego mizerny zapas energii. Było to nierozsądne, dlatego Guy wolał skorzystać z możliwości poruszania się za pomocą maszyny i jak najszybciej znaleźć się w mieście. Miał nadzieję znaleźć tam dużo źródeł energii i najeść się do wypęku.

– Zgoda – władczo kiwnął głową, włażąc do kabiny.

Szofer zamrugał ze zdziwieniem. On także zwrócił uwagę na dziwną mowę przybysza – słowa dźwięczały niezrozumiale, ale sens był zupełnie jasny. Dobrze chociaż, że teraz oczy Guya były zasłonięte ciemnymi okularami, dzięki czemu kierowca niczego nie podejrzewał.

41
{"b":"106985","o":1}