– Bracia? Siostry?
– Tylko ja.
– Gdzie teraz przebywa twój ojciec?
– W Tybecie. Ostatnio zajął się wspinaczką górską. W zeszłym roku mieszkał w aśramie w Indiach. Jego dusza ewoluuje w tym samym tempie, co rachunek na karcie kredytowej.
Dotknęłam dłonią ucha.
– Czyżbym wykryła jakąś wrogość?
Bobby wzruszył ramionami.
– Może sobie pozwolić na zajmowanie się Wielkimi Tajemnicami, zapewniła mu to odprawa, jaką otrzymał od mojej matki po rozwodzie. Udaje, że odbywa wielką duchową podróż, podczas gdy folguje tylko swoim namiętnościom. Tak naprawdę nie miałem o nim złego mniemania, dopóki po tym wypadku nie przyjechał do mnie. Siedział przy moim łóżku i uśmiechał się dobrotliwie, wyjaśniając, że w tym życiu będę musiał przywyknąć do mego kalectwa. – Spojrzał na mnie z dziwnym uśmiechem. – Wiesz, co powiedział na wieść o śmierci Ricka? „To miło. Znaczy, jest już po pracy”. Tak się tym zdenerwowałem, że doktor Kleinert zakazał mu mnie odwiedzać. Dlatego wrócił na swe himalajskie ścieżki. Rzadko otrzymujemy wiadomości od niego, ale to chyba i lepiej.
Bobby przerwał. Przez moment walczył, by powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Powiodłam wzrokiem za jego spojrzeniem, wbitym w gromadkę ludzi stojących przy kominku. Z grubsza licząc było ich chyba dziesięciu.
– Która to twoja matka?
– Kobieta w kremowym kostiumie. Facet stojący tuż za nią to mój ojczym, Derek. Od trzech lat są po ślubie, ale chyba nie układa im się za dobrze.
– Jak to?
Bobby jakby starał się wybrać jedną z kilku odpowiedzi, ale wreszcie tylko w milczeniu nieznacznie potrząsnął głową. Popatrzył na mnie.
– Jesteś gotowa, żeby się z nimi przywitać?
– Najpierw opowiedz mi o pozostałych. – Odkładałam tę chwilę na później.
Obserwował grupę.
– Znam tylko niektórych. Tej kobiety w niebieskim w ogóle nie pamiętam. Wysoki, siwowłosy jegomość to doktor Fraker. Jest patologiem, dla którego pracowałem przed wypadkiem. I mężem tej rudej, rozmawiającej z moją matką, która jest członkiem zarządu Świętego Terry’ego, więc zna się z tymi wszystkimi medykami. Ten łysiejący, mocno zbudowany mężczyzna, to doktor Metcalf, a rozmawia z doktorem Kleinertem.
– Twoim psychiatrą?
– Właśnie. Jego zdaniem postradałem zmysły, ale to dobrze, bo wierzy, że może mi pomóc. – W głosie Bobby’ego usłyszałam gorycz i zrozumiałam, z jaką wściekłością każdego dnia się zmaga.
Jak na zawołanie doktor Kleinert odwrócił się, by się nam przypatrzyć; po chwili jego wzrok poszybował gdzieś dalej. Wyglądał na mężczyznę tuż po czterdziestce, ze swymi rzadkimi, kręconymi, szarymi włosami i smutnym wyrazem twarzy.
Bobby zmusił się do uśmiechu.
– Powiedziałem mu, że wynajmuję prywatnego detektywa, ale chyba jeszcze nie połapał się, że chodzi tu o ciebie, bo podszedłby na pogawędkę, by nas podleczyć.
– A co z twoją przyrodnią siostrą? Gdzie ona jest?
– Prawdopodobnie w swoim pokoju. Nie jest zbyt towarzyska.
– Kim jest ta mała blondynka?
– Najlepsza przyjaciółka mojej matki. Jest pielęgniarką na oddziale chirurgii. No, dalej – ponaglił mnie niecierpliwie. – Czas, byś wypłynęła na głęboką wodę.
Ruszyłam za Bobbym, utrzymując z nim równy krok, gdy utykając zmierzał w stronę kominka, gdzie zebrali się goście. Jego matka bacznie nas obserwowała; dwie kobiety umilkły w pół słowa, by zobaczyć, co odwróciło jej uwagę.
Wyglądała młodo, jak na matkę dwudziestotrzylatka, była szczupła, miała wąskie biodra i długie nogi. Jej włosy tworzyły zbitą, błyszczącą gęstwę w jasnobrązowym kolorze, sięgającą niemal do ramion. Oczy miała małe i głęboko osadzone, twarz pociągłą, usta szerokie. Dłonie eleganckie, a palce długie i wąskie. Włożyła jedwabną kremową bluzkę i lnianą spódnicę, spiętą w talii. Jej biżuterię stanowiły złote, misterne łańcuszki na szyi i nadgarstku. Spojrzenie, jakim obrzuciła Bobby’ego, było tak intensywne, że wyczułam ból, z jakim patrzyła na jego powykrzywianą sylwetkę. Potem wzrok przeniosła na mnie, uśmiechając się uprzejmie.
Postąpiwszy do przodu, wyciągnęła rękę.
– Jestem Glen Callahan. A pani z pewnością nazywa się Kinsey Millhone. Bobby mówił, że pani wpadnie. – Jej głos był głęboki, gardłowy. – Proszę czuć się jak u siebie. Porozmawiamy później.
Uścisnęłam wyciągniętą dłoń, zdziwiona jej szczupłością i ciepłem. Uścisk miała żelazny.
Spojrzała na kobietę po swej prawej stronie, przedstawiając jej moją osobę.
– To Nola Fraker.
– Miło mi – powiedziałam, ściskając wyciągniętą dłoń.
– A to Sufi Daniels.
Cicho wymieniłyśmy uprzejmości. Nola była ruda, miała błyszczącą i gładką skórę oraz błękitne, szkliste oczy; jej ciemnoczerwony, jednoczęściowy kostium odsłaniał ręce i głębokie „V” nagiego ciała, rozciągające się od szyi po talię. Lepiej, żeby się nie schylała ani nie wykonywała jakichś gwałtownych ruchów. Miałam przeczucie, że skądś już ją znam. Możliwe, że widziałam jej zdjęcie w rubryce towarzyskiej. Przestało mnie to nurtować, ponieważ byłam ciekawa, na jaki temat toczy się rozmowa.
Druga kobieta, Sufi, była mała i miała wadę budowy – potężny tułów i przygarbione plecy. Włożyła pastelowy, welurowy dres, który wyglądał, jakby nigdy w nim nie ćwiczyła. Jej blond włosy były rzadkie i delikatne, moim zdaniem trochę za długie, żeby dodawały jej urody.
Po grzecznej pauzie cała trójka wróciła do przerwanej rozmowy, ku mojej uldze. Nie miałam zielonego pojęcia, o czym z nimi mówić. Nola opowiadała o resztce materiału za trzydzieści dwa dolary, który szykowała na degustację win w Los Angeles.
– Odwiedziłam wszystkie sklepy w Montebello, ale to niedorzeczne! Nie zapłacę czterystu dolców za kostium. Nawet dwustu! – dodała energicznie.
To mnie zaskoczyło. Wyglądała na kobietę lubiącą ekstrawagancję. Chyba że miałam o tym mylne pojęcie. Wydaje mi się, że kobiety z pieniędzmi jeżdżą do Beverly Hills, by poprawić sobie nogi, na Rodeo Drive dodając do rachunku ze dwie błyskotki, potem wstępują na charytatywny posiłek w cenie półtora tysiąca od talerza. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak Nola Fraker grzebie w koszu z wyprzedawanym towarem w naszym lokalnym Stretch N’Sew. Może jako dziewczynka cierpiała biedę i nie przywykła jeszcze do korzyści wynikających z małżeństwa z lekarzem?
Bobby ujął mnie pod ramię i poprowadził w stronę mężczyzn. Przedstawił mnie ojczymowi, Derekowi Wennerowi, a potem doktorom Frakerowi, Metcalfowi i Kleinertowi. Nim zdołałam pozbierać myśli, pognał mnie w kierunku holu.
– Wejdźmy na górę. Znajdziemy tam Kitty, a potem oprowadzę cię po domu.
– Bobby, ja chcę porozmawiać z tymi ludźmi! – powiedziałam.
– Nie przesadzaj. Są nudni i nie mają o niczym pojęcia.
Kiedy mijaliśmy stolik, chciałam odstawić kieliszek z winem, ale on potrząsnął głową.
– Zabierz go z sobą.
Ze srebrnego kubełka z lodem wyciągnął butelkę wina i wepchnął ją pod pachę. Poruszał się naprawdę zwinnie, rzecz jasna jak na kulawego, natomiast ja słyszałam, jak moje szpilki stukoczą nieelegancko, gdy szliśmy do foyer. Zatrzymałam się na sekundę, żeby zrzucić buty, po czym go dogoniłam. W postawie Bobby’ego było coś, co mnie rozśmieszało. Pomiędzy ludźmi, których nauczono mnie szanować, przywykł zachowywać się zgodnie ze swym widzimisię. Moja ciotka byłaby pod wrażeniem takiego towarzystwa, lecz Bobby chyba nie był.
Weszliśmy po schodach; Bobby korzystał z poręczy z gładkiego kamienia.
– Czy twoja matka nie używa nazwiska Wenner? – zapytałam, idąc za nim.
– Nie. Tak się składa, że Callahan to jej panieńskie nazwisko. Gdy rodzice rozwiedli się, swoje też zmieniłem na Callahan.
– To trochę niezwykłe, chyba się zgodzisz?
– Ja na to patrzę inaczej. To palant. Nie chcę, by łączyło mnie z nim coś więcej, niż łączy matkę.
Galeria na szczycie tworzyła półokrąg. Minąwszy sklepione przejście, znaleźliśmy się w korytarzu poprzecinanym w regularnych odstępach pokojami. Większość drzwi pozamykano. Pomału zapadał zmierzch i na górze zrobiło się ponuro. Kiedyś prowadziłam śledztwo w sprawie zabójstwa w ekskluzywnej szkole dla dziewcząt, tam też panowała podobna atmosfera. Dom wyglądał jak przekształcony na potrzeby jakiejś instytucji, tracił osobowość i ciepło. Bobby zapukał w trzecie drzwi po prawej stronie.