Już w drugim pomieszczeniu obok natrafiłam na to, czego szukałam. Na ścianie wisiał schemat technologiczny, omawiający krok po kroku procedurę wywoływania zdjęć. Teraz mogłam przystąpić do dzieła.
Ponownie należało włączyć zasilanie. Potem pracowałam w tępym, czerwonym świetle lamp ciemniowych. Mrużąc oczy, powoli brnęłam naprzód. Wbudowany w ścianę zbiornik napełniłam odpowiednio wodą. Odwróciłam kasetę i zwolniłam zatrzask, wydostając film, który położyłam na tace. Zniknął w maszynie, nie wydając głosu.
Do licha, gdzie on się podział? Nie zauważyłam w pomieszczeniu niczego, co mogłoby wywołać kliszę. Byłam jak szczenię, zaciekawione, co się stanie, gdy piłka wpadnie pod łóżko. Opuściłam gabinet i skierowałam się w stronę sąsiednich drzwi. Znajdował się tam odwłok automatycznego wywoływacza, przypominający wielką kserokopiarkę ze szczeliną. Czekałam. Półtorej minuty później wyślizgnęła się gotowa klisza. Popatrzyłam na nią. Czarne jak smoła. Cholera. Co zrobiłam źle? Jak mogło być prześwietlone, kiedy tak uważałam? Popatrzyłam na wywoływacz. Wieko było uchylone. Zerknęłam do środka. Spróbowałam je pchnąć. Przymknęło się. Może to załatwi sprawę?
Wróciłam do poprzedniego pomieszczenia, wyciągnęłam drugą kasetę i przeprowadziłam ponownie całą procedurę. Dwie rundy potem znalazłam to, czego szukałam. Ogólna jakość obrazu była słaba, ale zarys przedmiotu wyraźnie widziałam. W środku brzucha Franklina widniała solidna, biała sylwetka pistoletu. Wyglądał na automatyczny, ułożony pod kątem, być może, żeby dostosować się do układu kostnego lub organów wewnętrznych. Coś w tym zdjęciu napawało niepokojem. Zwinęłam kliszę i obwiązałam ją gumką. Czas, by się stąd zmyć.
W pośpiechu wyłączyłam aparaturę, zrzuciłam Franklina na wózek, fundując mu przejażdżkę z powrotem do chłodni, po drodze wyłączając światła i zamykając gabinet.
Lawirując noszami, wydostałam się na korytarz, a po chwili dotarłam do kostnicy. Wykładałam właśnie Franklina na jego pryczę, gdy coś przykuło mój wzrok. Zerknęłam na następny rząd piętrowych łóżek. Dokładnie na wysokości moich oczu widniała dłoń mężczyzny, wydawała się przy tym jakaś inna. Zwłoki, które oglądałam, były trupio blade, ich ciało przypominało skórę lalki, były gumowate i nierzeczywiste. Ta dłoń miała zbyt różową barwę. Teraz dostrzegłam, że ciało tylko powierzchownie przykryto plastikową folią. Czy znajdowało się tu wcześniej? Przysunęłam się bliżej, sięgając niezdecydowanie ręką. Chyba wydałam ten buczący dźwięk, który się zwykle wydaje tuż przed właściwym krzykiem.
Uważnie odsunęłam plastik z twarzy. Mężczyzna, biały, dwadzieścia kilka lat. Nie wyczułam pulsu, ale to chyba dlatego, że ligatura ściśle opięła jego szyję, nieomal tonąc w ciele, aż język wysunął się na zewnątrz. Ciało było chłodne, ale nie zimne. Przestałam oddychać. Myślałam, że moje serce też stanie. Miałam podstawy sądzić, że poznałam właśnie Alfiego Leadbettera, niedawno zmarłego. W tej chwili nie martwiłam się tym, kto go zabił, ale kto otworzył mi drzwi. Nie przypuszczałam, żeby to był Alfie. Nagle zaczęłam podejrzewać, że krążę po tym opuszczonym budynku w towarzystwie zabójcy, który bez wątpienia wciąż czai się w pobliżu, sprawdzając, co zamierzam zrobić, i czekając na sposobność załatwienia mnie w ten sam sposób co tego nieszczęsnego asystenta, który wszedł mu w drogę.
Wybiegłam z pomieszczenia, moje serce łomotało, zasilając strumieniem strachu mój naelektryzowany organizm. W kostnicy paliło się uspokajające światło, jednocześnie panował śmiertelny bezruch.
W myślach przeanalizowałam drogę ucieczki. Okna na dole uzbrojono przeciw włamywaczom w tak gęstą kratę, że niepodobna było się przez nią prześlizgnąć. W ciężkie szklane, zewnętrzne drzwi wtopiono drucianą siatkę, którą mogłam – albo nie mogłam – sforsować. Ale już z pewnością nie byłam w stanie ich roztrzaskać bez przyciągania uwagi. Musiałabym pryskać schodami, po drodze minęłabym te same podwójne drzwi, którymi przyszłam, choć myśl, że znajdę się jeszcze raz na korytarzu, napawała mnie przerażeniem.
Gdzieś nade mną trzasnęły drzwi i aż podskoczyłam. Usłyszałam, jak ktoś schodzi po schodach, pogwizdując beztrosko. Ochrona? Ktoś, kto skończył pracę? Za późno na działanie, za późno na ucieczkę, nie było też gdzie się schować. Stałam więc jak wmurowana, gapiąc się na drzwi, a odgłos kroków rozlegał się coraz wyraźniej. Ktoś zawahał się na korytarzu, nucąc kilka pierwszych fraz z „Someone To Watch Over Me”. Przekręciła się gałka i wszedł doktor Fraker, zdziwiony moim widokiem.
– Och! Cześć. Nie spodziewałem się spotkać cię tutaj – powiedział. – Myślałem, że rozmawiasz z Kellym.
Odetchnęłam głęboko i wykrztusiłam:
– Rozmawiałam. Chwilkę temu.
– Jezu, co się stało? Wyglądasz jak duch.
Potrząsnęłam głową.
– Wychodziłam właśnie, kiedy drzwi trzasnęły. Napędziłeś mi strachu – chrypiałam, jakbym niedawno przechodziła mutację.
– Przepraszam. Nie miałem zamiaru cię przestraszyć. – Miał na sobie chirurgiczną zieleń.
Obserwowałam, jak podchodzi do blatu i otwiera szufladę, wyciągając narzędzia. Wydobył również strzykawkę i fiolkę.
– Słuchaj, mamy problem – powiedziałam.
– Naprawdę? A jaki? – Doktor Fraker odwrócił się do mnie z uśmiechem i przypomniałam sobie wypowiedź Noli. „Rozmawiamy tu o wariacie. Kimś całkowicie szalonym” – szeptała. Doktor Fraker świdrował mnie wzrokiem, napełniając strzykawkę. Zasłona spadła mi z oczu. Ona chciała skończyć z tym małżeństwem. Chciała uwolnić się od niego. W swej naiwności Bobby Callahan myślał, że może jej pomóc.
Z jego twarzy i zwolnionych ruchów wyczytałam najgorsze. Zastrzyk miał mnie zabić. Przygotował cały potrzebny ekwipunek: wygodny stół ze zlewem, piłki, skalpele, utylizator pracujący tuż pod zlewem. Znał też anatomię, wszystkie ścięgna i więzadła. Wyobraziłam sobie skrzydło indyka, jak trzeba je odgiąć do tyłu, by wsunąć ostrze we właściwe miejsce.
Zwykle krzyczę, kiedy jestem przerażona, teraz poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Żaden smutek, lecz horror. Na przekór wszystkim kłamstwom, które w życiu wymyśliłam, w tej chwili nie umiałam wykombinować ani jednego. Jakby mój umysł wyprano z myśli. Stałam więc z kliszą w dłoni, a prawda widniała na mojej twarzy. Jedyną deskę ratunku stanowiło wyprzedzenie Frakera i poruszanie się z podwójną prędkością.
Zanurkowałam w stronę drzwi i zaczęłam szarpać gałkę. Otworzyłam je z hałasem i pobiegłam w stronę schodów, pokonując po dwa stopnie naraz, potem trzy, spoglądając przez ramię i jęcząc ze strachu. Wypadł zza drzwi, w dłoni trzymał luźno strzykawkę. W panikę wpadłam na widok jego powolnych ruchów, jakby miał czas do końca świata. Podjął swój śpiew w przerwanym miejscu, jego interpretacja nie przyniosłaby chluby Gershwinowi.
– Niczym owieczka zagubiona w lesie… Wiem, że mogę być zawsze dobra… dla tego, który mnie pilnuje…
Dobiegłam do końca schodów. Co on wiedział, czego ja nie wiedziałam? Dlaczego sądził, że wystarczy mu to zwolnione tempo, gdy ja frunęłam do wyjścia? Wyrżnęłam ramieniem w podwójne drzwi, ale nie ustąpiły. Trzasnęłam w nie ponownie. Jeśli dam mu czas na dotarcie do korytarza, będę odcięta. Na korytarz wypadłam dokładnie wtedy, gdy on wynurzał się ze schodów.
Człap, człap. Oprócz śpiewu słyszałam jego posuwisty krok.
– I choćby nie był mężczyzną, o którym dziewczyny mówią – przystojny, ma klucz do mojego serca…
Wciąż się nie spieszy. Chciałam krzyczeć, ale jaki to miałoby sens? Budynek był pusty. Szczelnie pozamykany. Ciemny z wyjątkiem bladego światła, sączącego się z parkingu. Potrzebowałam broni. Fraker trzymał małą strzykawkę, wypełnioną czymś, czym chce mnie nafaszerować. Prócz tego jest rosłym facetem i gdy tylko mnie dopadnie, będę miała kłopoty.
Pobiegłam korytarzem w stronę dawnego archiwum i trzasnęłam drzwiami, aż jęknęły zawiasy. W biegu złapałam deszczułkę i ponownie wyskoczyłam na korytarz, zmierzając w stronę odległego końca. Musiały tam być schody albo okno do wybicia, jakaś droga ucieczki.