Литмир - Электронная Библиотека

Lila stała odwrócona do mnie plecami, pochylała się, wydobywając zwoje ubrań z szuflady. Poliestrowy kostium bynajmniej nie dodawał jej urody. Z tyłu jej dupsko wyglądało jak dwie zwisające gumowe szynki. Zauważyła mnie, gdy się wreszcie odwróciła.

– Och! Ale mnie nastraszyłaś. Myślałam, że to Moza. Co mogę dla ciebie zrobić?

– Podobno wyjeżdżasz. Pomyślałam, że mogę się przydać.

Błysnęła niepewnie oczami. Natychmiastowego wyjazdu Lili domagały się z pewnością jej kohorty w Las Cruces, zaalarmowane moim telefonem. Mogła podejrzewać, że ja się za tym kryję, ale nie miała pewności. Ja chciałam się tylko jakoś tu zahaczyć, zanim przybędą gliny. Nie miałam ochoty na żadną konfrontację. Z tego, co o niej słyszałam, mogła wydobyć znienacka dwustrzałowego derringera albo runąć na mnie z jakimś karatepodobnym wymachem, właściwym dla starszych kobiet, po którym padłabym nieprzytomna.

Sprawdziła godzinę. Dochodziła czwarta. Dojazd na lotnisko trwa dwadzieścia minut, a musiała tam być najpóźniej o czwartej trzydzieści, by nie ryzykować utraty miejsca. A to dawało jej dziesięć minut.

– O rany. No cóż, nie wiem, dlaczego moja taksówka jeszcze nie przyjechała. Może będę potrzebować, by ktoś podwiózł mnie na lotnisko. Czy możesz mi w tym pomóc? – zapytała.

– Nie ma sprawy – zgodziłam się. – Mój samochód stoi kawałek stąd. Henry wspomniał, że masz zamiar wpaść, by się z nim pożegnać.

– Oczywiście, że to zrobię, jeśli czas mi pozwoli. Jest taki słodki. – Uporała się nareszcie ze stosem ubrań i zauważyłam, jak rozgląda się wokół, by czegoś nie zapomnieć.

– Może zostawiłaś coś w łazience? Szampon? Ręczne pranie?

– Och, chyba masz rację. Zaraz wracam. – Wyminęła mnie, pędząc do łazienki.

Poczekałam, aż zniknie za narożnikiem, potem sięgnęłam i otworzyłam jej portmonetkę. Wewnątrz znalazłam tłustą, szarą kopertę z nazwiskiem Henry’ego. Po zdjęciu gumki sprawdziłam zawartość. Gotówka. Zamknęłam portmonetkę, wciskając kopertę za spodnie na plecach. Sądziłam, że Henry nigdy nie upomni się stanowczo o swą własność, nie chciałam, żeby skonfiskowano jego oszczędności i sklasyfikowano je jako własność policji, nie mówiąc, kiedy otrzyma je z powrotem. Poprawiałam właśnie koszulkę nad wybrzuszeniem, kiedy wróciła, niosąc szampon, czepek kąpielowy i olejek do rąk. Umieściła je po bokach spakowanego ubrania i zamknęła walizkę, zatrzaskując zamki.

– Pomogę – powiedziałam.

Zsunęłam walizkę z łóżka i chwyciłam drugą, ruszając w stronę holu jak objuczony muł. Moza stała w pobliżu, wyżymając ze zdenerwowania niewidzialną ścierkę do naczyń.

– Mogę wziąć jedną z nich – zaoferowała.

– Poradzę sobie.

Zmierzałam w stronę drzwi, Moza i Lila zamykały pochód. Byłam święcie przekonana, że gliny zjawią się w końcu. Lila i Moza wymieniały między sobą ostatnie pozdrowienia, Lila przez cały czas udawała. Odlatywała. Opuszczała to miejsce. Nie zamierzała tu kiedykolwiek wracać.

Gdy dotarłyśmy do drzwi, Moza przesunęła się do przodu, by je otworzyć przede mną. Czarno-biały wóz patrolowy zajechał właśnie przed dom. Bałam się, że jeśli Lila spostrzeże go za szybko, spróbuje uciec.

– Czy wzięłaś buty spod łóżka? – zapytałam przez ramię. Zatrzymałam się w drzwiach, zasłaniając jej widok.

– Nie wiem. Patrzyłam i nic tam nie było.

– No to chyba je masz – powiedziałam.

– Nie, nie, lepiej sprawdzę. – Pognała w stronę sypialni, podczas gdy ja postawiłam obie walizki na werandzie.

Tymczasem Moza gapiła się w oszołomieniu na ulicę. Dwóch oficerów w mundurach zbliżało się ścieżką, jeden był mężczyzną, drugi kobietą, oboje bez czapek, w koszulkach z krótkimi rękawami. W Santa Teresa wykształciła się tendencja do zmiany autorytatywnego image’u policjanta, lecz ta dwójka i tak przedstawiała sobą złowieszczy widok. Moza sądziła prawdopodobnie, że naruszyła jakiś cywilny przepis – zbyt długa trawa, za głośne oglądanie telewizji.

Pozostawiłam ją, by z nimi trochę pogawędziła, podczas gdy ja ponaglałam Lilę; nie chciałam, żeby zauważyła policjantów i wymknęła się tylnym wyjściem.

– Lila, twój samochód czeka! – zawołałam.

– Bogu niech będą dzięki – odpowiedziała, wyłaniając się z salonu. – Niczego pod łóżkiem nie znalazłam, ale zostawiłam bilet na szafce, całe szczęście, że się wróciłam.

Kiedy dotarła do drzwi wyjściowych, wślizgnęłam się za nią. Dostrzegła oficerów.

Zgodnie z plakietką służbową facet nazywał się G. Pettigrew. Był czarny, miał może ze trzydzieści lat, wielkie ramiona i baryłkowatą klatkę piersiową. Jego partnerka, M. Gutierrez, wyglądała niemal tak krzepko jak on.

Oczy Pettigrew spoczęły na Lili.

– Czy pani Lila Sams?

– Tak. – W tej jednej sylabie dało się wyczuć ogromną konsternację. Zmrużyła oczy. Jej ciało zdawało się przeobrażać, przez co wyglądała starzej i bardziej przysadziście.

– Czy może pani wyjść na werandę?

– Oczywiście, ale nie mam pojęcia, o co tu chodzi. – Lila wykonała gest w kierunku torebki, ale Gutierrez uprzedziła ją, sprawdzając zawartość w poszukiwaniu broni.

Pettigrew oznajmił Lili, że jest aresztowana, recytując z kartki przysługujące jej prawa. Mogłam przypuszczać, że robił to już setkę razy i tak naprawdę nie potrzebował pomocy, ale mimo to przeczytał, by później nie było żadnych pytań.

– Czy może obrócić się pani twarzą do ściany?

Lila uczyniła, jak jej kazano, Gutierrez obmacała ją, potem zapięła kajdanki. Lila zaczęła jęczeć żałośnie.

– Ale co ja zrobiłam? Ja nic nie zrobiłam. To wszystko wielka pomyłka. – Jej desperacja poruszyła Mozę.

– Co tu się dzieje, oficerze? – zapytała. – Ta kobieta jest moją lokatorką. Nie zrobiła nic złego.

– Proszę pani, będziemy wdzięczni, jeśli usunie się pani na bok. Pani Sams ma prawo skontaktować się z prawnikiem, kiedy znajdziemy się w mieście. – Pettigrew dotknął łokcia Lili, ale ona odsunęła się, wibrujące trele jej głosu niosło się daleko.

– Pomocy! O, nie! Puśćcie mnie! Na pomoc!

Policjanci wzięli ją pod ręce i sprowadzili z werandy, lecz krzyki Lili zaczynały wywoływać na werandy ciekawskich sąsiadów. Kuśtykała, zwisając ciężko w ich ramionach, wykręcając głowę w stronę Mozy z żałosnym okrzykiem. Wciśnięto ją do wozu. Zachowanie Lili sprawiało takie wrażenie, jakby aresztowali ją gestapowcy, jakby naziści wywlekli ją z domu i wkrótce wszelki słuch miał po niej zaginąć. Potrząsając głową, oficer Pettigrew zebrał wszelkie rzeczy osobiste aresztowanej, które walały się na chodniku. Wetknął walizki do bagażnika.

Jakiś sąsiad uznał za wskazane wtrącić się i zobaczyłam, że rozmawia z Pettigrew; w tym czasie Gutierrez łączyła się z posterunkiem, a Lila miotała się na wszystkie strony, atakując przegródkę odgradzającą ją od policjantki na przednim siedzeniu. Ostatecznie Pettigrew wsiadł do samochodu po stronie kierowcy, zatrzasnął drzwi i wszyscy odjechali.

Moza zbladła ze zgrozy, odwróciła ku mnie przerażone oblicze.

– To twoja sprawka! Co tobą, na miłość boską, kierowało? Biedna kobieta.

Dostrzegłam sylwetkę Henry’ego, który stał pół przecznicy dalej. Nawet z tej odległości na jego twarzy malowało się niedowierzanie i napięcie.

– Później z tobą pogadam, Moza – powiedziałam i ruszyłam w jego stronę.

47
{"b":"102019","o":1}