Литмир - Электронная Библиотека

Nieczęsto odwiedzam Moze i byłam pewna, że łamała sobie głowę, co też ja mogę robić pod jej drzwiami. Odsunęła się i wpuściła mnie do środka, uśmiechając się nieśmiało. Telewizor nastawiono na powtórkę „M.A.S.H.”, helikoptery wzniecały kłęby kurzu.

– Pomyślałam, że przeprowadzę drobny wywiad środowiskowy na temat Lili Sams – powiedziałam, a „Suicide Is Painless” brzmiało wesoło w tle.

– Ach, ale ona dopiero co wyszła. – Moza rzekła pośpiesznie. Zaświtało jej właśnie, że przybyłam w jakimś złym zamiarze, i miała nadzieję, że się mnie pozbędzie.

– Czy to jej pokój? – zapytałam, przesuwając się do korytarza.

Wiedziałam, że sypialnia Mozy znajduje się na końcu holu po lewej stronie. Przypuszczałam, że Lila rezyduje w dawnym „zapasowym” pokoju.

Moza ruszyła ociężale w ślad za mną. To duża kobieta, cierpi na jakiś uraz, przez który puchną jej stopy. Wyraz jej twarzy był wypadkową bólu i oszołomienia.

Chwyciłam za gałkę. Drzwi Lili były zamknięte.

– Nie można tam wejść.

– Naprawdę?

Teraz przestraszyła się nie na żarty. Wcale nie pocieszył jej widok wytrycha wędrującego do dziurki od klucza. Zamek był zwyczajny, wymagał jedynie prostego, uniwersalnego klucza, których kilka uwiązałam na kółku.

– Nie rozumiesz – znowu podjęła. – Są zamknięte.

– Wcale nie, widzisz? – otworzyłam drzwi i Moza położyła rękę na sercu.

– A jeśli przyjdzie? – zapytała łamiącym się głosem.

– Moza, ja nie zamierzam niczego zabierać – oświadczyłam. – Będę pracować z wielką ostrożnością i nigdy nie połapie się, że tu byłam. Może byś usiadła w salonie i miała oczy otwarte, tak na wszelki wypadek? Okay?

– Będzie się pieklić, gdy się dowie, że cię wpuściłam – nie ustępowała. Jej oczy wyglądały teraz żałośniej niż oczy jamnika.

– Ale ona się nie dowie, zatem nie ma się czego obawiać. A tak przy okazji, dowiedziałaś się, z jakiego miasteczka w Idaho pochodzi?

– Powiedziała mi, że z Dickey.

– Świetnie. Doceniam to. Nigdy nie wspomniała, że mieszkała w Nowym Meksyku?

Moza potrząsnęła głową i zaczęła uderzać się w klatkę piersiową, jakby wyznawała grzechy.

– Tylko proszę, pośpiesz się – powiedziała. – Bo nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nadeszła.

Sama nie wiedziałam.

Wkradłam się do pokoju i zamknęłam drzwi, włączając światło. Po drugiej stronie usłyszałam, jak Moza idzie, powłócząc nogami, w stronę wyjścia i mamrocze coś do siebie.

Pokój wyposażono w stary komplet sypialniany, wyłożony drewnopodobną okleiną, raczej nie zaliczyłabym go do antyków. Meble przypominały te wystawiane na chodniki przed sklepami z tandetą w śródmieściu Los Angeles: skrzypiące, wykoślawione, dziwnie pachnące świeżym jesionem. Stała tam bieliźniarka, nocne stoliki, toaletka z okrągłym lustrem wciśniętym między piętra szufladek. Łóżko było rozpięte na metalowej ramie, pomalowanej na śnieżnobiały kolor. Narzucono na nie kordonkową kapę w kolorze przybrudzonego różu, z frędzelkami po bokach. Tapety pokrywały roje kwiecistych bukietów, purpurowych i czerwonych na szarym tle. Zauważyłam kilka sepiowych fotografii jakiegoś mężczyzny, chyba pana Lowensteina; w każdym razie kogoś, kto lubił skrapiać wodą swe włosy i nosić okulary w okrągłych, złotych oprawkach. Wyglądał na dwadzieścia kilka lat, ogolony, przystojny, poważny, nie ukazywał w uśmiechu lekko wystających zębów. W atelier przyprószono jego policzki różem, co dziwnie komponowało się z resztą zdjęcia, ale efekt był miły. Podobno Moza owdowiała w 1945 roku. Z przyjemnością zobaczyłabym jej zdjęcie z tamtych czasów. Niechętnie przystąpiłam do pracy.

Trzy małe okienka zamknięto od wewnątrz, zasunięto też zasłony. Przysunęłam się i wyjrzałam zza jednej z nich, poprzez siatkę na owady, rozpiętą na pordzewiałej ramce i przytwierdzoną do starej drewnianej okiennicy. Rzuciłam okiem na podwórko za domem. Sprawdziłam godzinę. Dopiero dochodziła siódma. Zgodnie z moim wyliczeniem została mi przynajmniej godzina. Wątpiłam, czy będzie mi potrzebne wyjście awaryjne, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Wróciłam do drzwi i uchyliłam je. Moza wyłączyła telewizor i wyobrażałam sobie, jak zerka zza zasłony frontowego okna, z duszą na ramieniu, czyli mniej więcej tam, gdzie znajdowała się moja.

Na zewnątrz wciąż było widno, jednak pokój tonął w półmroku, pomimo latarni ulicznej.

Zaczęłam od bieliźniarki. Przeprowadziłam wstępne badanie, używając latarki do ewentualnego wychwycenia prymitywnych prób zabezpieczeń. No jasne, Lila podminowała kilka szufladek, chytrze wciskając włos w niektóre szczeliny. Usunęłam te cudeńka i położyłam ostrożnie na ręcznie wyszywanej serwetce.

Pierwsza z szufladek zawierała zbiór świecidełek, kilka pasków zwiniętych razem, ozdobne chusteczki, oprawkę do zegarka, trochę guzików, spinki do włosów, dwie pary białych, bawełnianych rękawiczek. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się tylko, niczego nie dotykając, zastanawiałam się, dlaczego cokolwiek z tego zestawu wymaga zabezpieczenia włosem. Tak naprawdę każdy buszujący w rzeczach Lili zacząłby tutaj i posuwałby się w dół, a więc może włos stanowił miernik stanu całości, który sprawdzała po każdorazowym wejściu do pokoju. Spróbowałam z następną szufladką, którą wyłożono zgrabnymi stosikami nylonowych nieco staromodnych majtek. Rutynowo przebiegłam między nimi palcem, uważając, by nie naruszyć porządku. Nie wyczułam niczego nadzwyczajnego; żadnej broni, żadnych niezidentyfikowanych pudełek czy zgrubień.

Pod wpływem impulsu powtórnie otworzyłam pierwszą szufladkę i spojrzałam na jej dno. Niczego tam nie przyklejono. Wyciągnęłam całość na zewnątrz i sprawdziłam tył. Eureka! Punkt dla mojej drużyny. Znalazłam kopertę w plastikowej oprawce, płasko przyklejoną do tyłu szufladki i ze wszystkich czterech stron oklejoną taśmą maskującą. Wyciągnęłam scyzoryk i wślizgnęłam niewielkie ostrze pod jeden z rogów taśmy, odklejając go, bym mogła uwolnić kopertę z plastikowej obwoluty. Wewnątrz znajdowało się prawo jazdy z Idaho, wystawione na nazwisko Delilah Sampson. Rzeczywiście, kobieta miała biblijne poczucie humoru. Zanotowałam adres, datę urodzenia, wysokość, wagę, kolor oczu i włosów; większość tych szczegółów pasowała do kobiety znanej mi jako Lila Sams. Boże, naprawdę trafiłam w dziesiątkę. Prawo jazdy włożyłam z powrotem do koperty, którą następnie umieściłam w schowku, uważnie dociskając taśmę do drewna. Przyjrzałam się krytycznie mojemu dziełu. Dla mnie wszystko wyglądało nietknięte, chyba że jakimś specjalnym proszkiem posypała całość, który przy pierwszym kontakcie z wodą zabarwi moje ręce na jaskrawą czerwień. A to by była heca!

Następną szufladkę również wykorzystano jako miejsce depozytu. Znalazłam w niej kolekcję kart kredytowych i drugie prawo jazdy. Tym razem nazwisko brzmiało Delia Sims, adres wskazywał na Las Cruces w Nowym Meksyku, data urodzenia była taka sama. Z tym dokumentem postąpiłam podobnie jak z poprzednim. Wsunęłam szufladkę, patrząc przelotnie na zegarek. Siódma trzydzieści dwie. Na razie nic mi nie groziło, ale pozostało jeszcze sporo do przeszukania. Posuwałam się z wyczuciem naprzód, pozostawiając zawartość każdej z szufladek w nienaruszonym stanie. Kiedy uporałam się z bieliźniarką, w szczeliny między szufladkami zatknęłam dwa wcześniej usunięte włosy.

Toaleta nie ujawniła nic nadzwyczajnego, również stoliki przy łóżkach. Pomyszkowałam w szafie, sprawdzając kieszenie płaszczy, walizki, torebki, pudełka po butach – jedno nadal zawierało paragon za czerwone szpilki, które Lila miała na sobie przy pierwszym naszym spotkaniu. Do paragonu przypięto wypisek z karty kredytowej i oba te świstki schowałam do kieszeni, do późniejszej analizy. Pod łóżkiem nie było nic, podobnie jak za bieliźniarką. Zaczęłam się właśnie rozglądać, czy czegoś nie pominęłam, kiedy dobiegł mnie z salonu jakiś szczególny świergot.

– Kinsey, wrócili! – Moza lamentowała ochrypłym ze zgrozy głosem. Na ulicy trzasnęły drzwi samochodu.

– Dzięki – powiedziałam.

33
{"b":"102019","o":1}