Dzień był upalny, popołudniowe słońce piekło intensywnie. Wietrzyk szeleścił w wierzchołkach drzew i filuternie unosił brezentowe klapy namiotu. Siedzieliśmy w skupieniu, podczas gdy ksiądz odprawiał ceremonię pogrzebową. Poczułam się lepiej i uzmysłowiłam sobie, że to przez nieobecność organów na uroczystości pogrzebowej nie panuje tak podniosły nastrój. W podobnych chwilach nawet najbanalniejszy hymn kościelny potrafi rozerwać serce na strzępy. Preferowałam muzykę wiatru.
Masywna trumna Bobby’ego błyszczała orzechem i mosiądzem, niby pękaty kufer na koce, za wielki, jak na przeznaczoną mu przestrzeń. Najwidoczniej trumna pasowała do specjalnie wymierzonego grobowca. Nad grobem zamontowano jakiś skomplikowany mechanizm, który miał posłużyć do opuszczenia trumny, i sądziłam, że zrobi to za chwilę.
Pogrzebowa moda ewoluowała, odkąd pochowano moich rodziców, i zastanawiałam się, co dyktuje te zmiany. Bez wątpienia technika. Może śmierć jest dzisiaj bardziej uporządkowana i łatwiejsza do kontrolowania? Maszyny kopią groby, wygrzebują zgrabny dołek, otoczony, jak ten tutaj, nisko zawieszonym urządzeniem, na którym spoczywa trumna. Żadnego absurdalnego rzucania się kochających bliskich do grobu. Gdyby ten nowy aparat znajdował się na swym miejscu, trzeba by położyć się na brzuchu i przykładem pantery wczołgać do dołu, przez co teatralny gest straciłby wiele ze swego uroku.
Wśród jednej z grup żałobników dostrzegłam Phila i Revę Bergen. On zdawał się zasępiony, ona spokojna. Jej wzrok błądził od twarzy pastora do mojej, w którą wpatrywała się wnikliwie. Za nimi dojrzałam chyba Kelly’ego Bordena, ale nie jestem pewna. Poruszyłam się na krześle w nadziei, że spojrzy mi w oczy, lecz jego twarz znikła. Tłum zaczął się rozchodzić i zrozumiałam, że jest już po wszystkim. Ubrany na czarno pastor spojrzał na Glen poważnie, ale ta zignorowała go i udała się w stronę limuzyny. Derek, popisując się dobrymi manierami, pozostał na tyle długo, by wymienić kilka uwag.
Kiedy dotarliśmy do limuzyny, Kitty czekała już na tylnym siedzeniu. Postawiłabym głowę w zastaw, że coś zażyła. Jej policzki płonęły, a oczy świeciły jak w gorączce, nerwowo szarpała swą czarną, bawełnianą sukienkę. Strój, jaki wybrała na tę okazję, miał w sobie coś cygańskiego, górę czarnej sukienki ułożono w zakładki w kolorze turkusowym i czerwonym. Glen zmrużyła leniwie oczy, kiedy po raz pierwszy jej wzrok spoczął na Kitty, i prawie niezauważalny uśmiech wykrzywił jej wargi, nim się odwróciła. Chyba postanowiła nie robić z tego wielkiego zamieszania. Postawa dziewczyny była trochę wyzywająca, ale wobec braku oporu ze strony Glen sztuka się skończyła, zanim jeszcze podniesiono kurtynę.
Stałam przy limuzynie, gdy zauważyłam podchodzącego Dereka. Usadowił się na tylnym siedzeniu i rozłożył jeden ze składanych stołków obozowych, sięgając równocześnie do klamki drzwi.
– Zostaw otwarte – mruknęła Glen.
Kierowca limuzyny wciąż się nie pojawiał. Nastąpiła przerwa, niektórzy zajmowali miejsca w swoich samochodach, inni dreptali po trawie bez żadnego widocznego celu.
Derek starał się spojrzeć Glen prosto w oczy.
– No cóż, chyba poszło bardzo dobrze.
Glen odwróciła się złośliwie i wyjrzała przez okno. Gdy umiera twoje jedyne dziecko, kogo to naprawdę obchodzi?
Kitty wyciągnęła papierosa i zapaliła. Jej ręce wyglądały jak ptasie łapy, skóra natomiast, jakby pokrywały ją łuski. Elastyczny ściągacz bluzki uwydatniał klatkę piersiową tak szczupłą, że mostek i żebra rysowały się wyraźnie, niczym na podkoszulku przedstawiającym kościotrupa.
Derek skrzywił się, gdy smród dymu wypełnił tył samochodu.
– Jezu, Kitty, zgaś go, na miłość boską!
– Och, zostaw ją w spokoju – rzekła Glen beznamiętnie.
Kitty zdumiała się tym nieoczekiwanym wsparciem, ale tak czy inaczej zdusiła papierosa.
Pojawił się szofer, który zamknął drzwi po stronie Dereka, potem okrążył od tyłu limuzynę i usiadł za kierownicę. Kiedy ruszył, wróciłam do swego samochodu.
Gdy dotarliśmy do domu, nastrój uległ znaczącej poprawie. Ludzie zdążyli otrząsnąć się ze śmierci, udobruchani świetnym winem i sutymi przystawkami. Nie wiem, dlaczego śmierć wywołuje w ludziach ochotę do pogawędek. Cała reszta uległa modernizacji, lecz stypa pozostaje stypą. W holu i salonie musiały tłoczyć się jakieś dwie setki ludzi, ale wszystko odbywało się w należytym porządku. Taki „wypełniacz”, po prostu coś, by złagodzić trudne przejście z pochówku do zżerającego kości snu, który po nim następuje.
Zauważyłam, że większość ludzi, którzy byli na urodzinach Dereka, zebrała się tego poniedziałkowego wieczora: doktor Fraker i jego żona, Nola; doktor Kleinert i dość pospolita kobieta, przypuszczam, że pani Kleinert; ten drugi lekarz, Metcalf, również wtedy obecny, rozmawiał z Marcy, która krótko pracowała z Bobbym na oddziale patologii. Złapałam kieliszek wina i żmudnie przeciskałam się w kierunku doktora Frakera. Wraz z doktorem Kleinertem pochylali ku sobie głowy, przerwali, gdy się zbliżyłam.
– Witam – powiedziałam, nagle onieśmielona. Może to nie był najlepszy pomysł? Napiłam się wina i dostrzegłam spojrzenie, jakie wymienili. Chyba doszli do wniosku, że można mnie wtajemniczyć w rozmowę, bo doktor Fraker kontynuował pogawędkę.
– I tak przed poniedziałkiem nie będę robił badań mikroskopowych, ale na pierwszy rzut oka wygląda na to, że bezpośrednią przyczyną śmierci było pęknięcie zastawki tętnicy.
– Przy uderzeniu o kierownicę?
Fraker skinął głową, popijając wino. Raport z tego, co odkrył, wlókł się nieskończenie długo.
– Mostek i żebra uległy złamaniu, a aorta wstępująca została kompletnie rozerwana tuż nad górną granicą zastawek półksiężycowatych. Dodatkowo nastąpił lewostronny krwiak opłucnej o objętości ośmiuset mililitrów i masywny krwotok rozwarstwiający ścianę aorty.
Wyraz twarzy Kleinerta wskazywał, że nadąża. Cała wypowiedź przyprawiała mnie o mdłości i nawet nie wiedziałam, co oznacza.
– A co ze stężeniem alkoholu we krwi? – zapytał Kleinert.
Fraker wzruszył ramionami.
– Wynik negatywny. Nie był pijany. Resztę wyników powinniśmy otrzymać po południu, ale nie sądzę, byśmy na coś trafili. Oczywiście, mogę się mylić.
– No tak, jeśli masz rację co do zatoru płynu mózgowo-rdzeniowego, atak był nieunikniony. Bernie ostrzegał go, by obserwował symptomy – mówił Kleinert. Jego pociągłą twarz trawił permanentny smutek.
Gdybym miała problemy natury emocjonalnej i potrzebowała psychiatry, niewiele by mi chyba pomogło patrzenie każdego tygodnia na to oblicze. Potrzebowałabym kogoś energicznego, z nerwem, kogoś z odrobiną nadziei.
– Bobby miał atak? – zapytałam.
Stało się jasne, że omawiają rezultaty autopsji. Fraker musiał zdać sobie sprawę, że nie mam pojęcia, o czym toczy się rozmowa, gdyż zaofiarował się przetłumaczyć mi wszystko.
– Jesteśmy zdania, że Bobby cierpiał na powikłania związane z poprzednim urazem głowy. Czasami w normalnym przepływie płynu mózgowo-rdzeniowego następuje zator. Narasta ciśnienie wewnątrzczaszkowe i część mózgu ulega atrofii, co w efekcie prowadzi do pourazowej epilepsji.
– I dlatego właśnie zjechał z drogi?
– Moim zdaniem, tak – rzekł Fraker. – Nie mogę stwierdzić tego kategorycznie, ale prawdopodobnie dokuczały mu bóle głowy, niepokój, mógł też odczuwać depresję.
Kleinert wtrącił się ponownie:
– Widziałem się z nim o siódmej, siódmej piętnaście, coś koło tego. Był strasznie przygnębiony.
– Może podejrzewał, co się dzieje – powiedział Fraker.
– Szkoda, że krył się z tym, jeśli to prawda.
Mruczeli do siebie, podczas gdy ja starałam się przetrawić nasuwające się wnioski.
– Czy istnieje możliwość, że podobny zator może zostać spowodowany lekarstwami? – zapytałam.
– Jasne, że to możliwe. Raporty toksykologiczne nie są wszechstronne, a analizy zależą od tego, czego się szuka. Jest kilkaset leków, które mogą zaszkodzić osobie podatnej na atak. Prawda jest taka, że nie można ich wszystkich wyśledzić – odpowiedział Fraker.