Литмир - Электронная Библиотека

Pozwoliłam, by rozmowa ucichła, i Kelly w końcu przerwał milczenie:

– Gdzie obecnie przebywa Bobby?

Spojrzałam na niego. Usadowił się na wysokim, drewnianym stołku, odkładając ścierkę i środek dezynfekujący.

– Wciąż próbuje poskładać życie do kupy – odparłam. – Ćwiczy codziennie na siłowni. Nie wiem, co prócz tego robi w wolnym czasie. Nie przypuszczam, by miał pan jakieś pojęcie, co się wtedy działo, no nie?

– A jaka to dzisiaj różnica?

– Twierdzi, że groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, lecz jego pamięć wysiadła. Dopóki nie wypełnię luk, wciąż będzie w opałach.

– Jak to?

– Jeśli ktoś już chciał go zabić, spróbuje ponownie.

– Dlaczego jeszcze zwleka?

– Nie wiem. Może myśli, że jest bezpieczny.

Popatrzył na mnie.

– To dziwne.

– Nigdy się panu nie zwierzał?

Kelly wzruszył ramionami, znów nieznacznie uniósł gardę.

– Tylko kilka razy pracowaliśmy razem. Przez kawałek czasu, jaki tu spędził, byłem na wakacjach. A potem brał cmentarne zmiany, gdy ja miałem dzienne.

– Czy jest szansa, że mógł tu zostawić mały czerwony notes w skórzanej okładce?

– Wątpię. Żaden z nas nawet nie trzymał rzeczy w zamykanej szafce.

Wyciągnęłam z portfela wizytówkę.

– Proszę do mnie zadzwonić, jeśli coś przyjdzie panu do głowy. Chciałabym wiedzieć, co się wtedy działo, i jestem pewna, że Bobby’emu zależy na pomocy.

– Jasne.

Poszłam szukać doktora Frakera, mijając gabinet medycyny nuklearnej, gabinety opieki, pomieszczenia grupy tutejszych radiologów, wszystkie w piwnicach. Wpadłam na doktora Frakera, kiedy ten schodził na dół.

– Już po wszystkim? – zapytał.

– Tak, a u pana?

– W południe muszę stawić się na „posterunku”, ale możemy znaleźć jakiś pusty lokal i pogadać, jeżeli ma pani ochotę.

Potrząsnęłam głową.

– Na razie nie mam więcej pytań. Może później zechcę się spotkać z panem.

– Bardzo dobrze. Proszę tylko zadzwonić.

– Dzięki. Nie omieszkam.

Siedziałam w aucie stojącym na parkingu, robiąc notatki na kilku kartkach z notesu, które trzymam w skrytce: data, czas, nazwiska dwóch ludzi, z którymi rozmawiałam. Sądziłam, że doktor Fraker to dobre źródło informacji, nawet jeśli wywiad z nim nie był zbyt owocny. Także Kelly Borden nie pomógł mi szczególnie, ale przynajmniej tę alejkę miałam już zbadaną. Czasami zaprzeczenia są równie pożyteczne jak potwierdzenia, gdyż eliminują ślepe uliczki i pozwalają zawęzić pole badań, aż trafi się do serca labiryntu. W tym wypadku nie miałam pojęcia, gdzie może się ono znajdować i co może się tam kryć. Sprawdziłam zegarek. Była jedenasta czterdzieści pięć i pomyślałam o lunchu. Nieczęsto zdarza mi się jeść posiłek o należnej porze. Albo nie jestem głodna, kiedy powinnam, albo jestem głodna, lecz nie ma gdzie zjeść. Staje się to środkiem w walce z otyłością, ale nie mam pewności, czy dobrze na tym wychodzi moje zdrowie. Włączyłam silnik i ruszyłam w stronę miasta.

Podjechałam do restauracji ze zdrową żywnością, gdzie razem z Bobbym jedliśmy lunch w poniedziałek. Miałam nadzieję, że się z nim spotkam, lecz nie pojawiał się na horyzoncie. Zamówiłam sałatkę, która miała zadbać o sto procent składników odżywczych potrzebnych mi do przetrwania. Kelnerka przyniosła talerz ze stertą chwastów i nasion, udekorowaną smakowitym, różowym nadzieniem z ziarnami. Nie równało się to smakiem z quarter pounderem z serem, ale poczułam się lepiej, gdyż miałam świadomość całego tego chlorofilu krążącego w moich żyłach.

Po powrocie do samochodu obejrzałam zęby w lusterku, by upewnić się, że nie są pocętkowane kiełkami lucerny. Nie chciałabym rozmawiać z ludźmi, wyglądając, jakbym przed momentem pasła się na łące. Przewertowałam notes w poszukiwaniu adresu rodziców Ricka Bergena, potem rozłożyłam mapę miasta. Nie miałam pojęcia, gdzie biegnie Turquesa Road. W końcu wypatrzyłam ją, uliczkę rozmiarów włosa, odchodzącą w bok równie niewyraźnej alejki u stóp pogórza, które podchodzi pod tylną część miasta.

Dom był solidny i prosty, bez żadnych łuków i wygięć, z tak stromym podjazdem, że oszczędziłam autu wspinaczki i wcisnęłam go pod krzew przypołudnika, rosnący poniżej. Łysy mur z prasowanego żużlu zapobiegał zwaleniu się wzgórza na drogę i sprawiał wrażenie serii barykad, pnących się zygzakiem aż pod budynek. Gdy dotarłam na werandę, ujrzałam wspaniały widok, szerokokątną panoramę Santa Teresa od jednego końca do drugiego, z oceanem za plecami. Po mojej prawej ręce, wysoko, szybowała lotnia; zataczając leniwie kręgi, zbliżała się do plaży. Dzień kąpał się w słońcu, małe obłoki przypominały białą mgiełkę, zaczynającą parować. Panowała cisza jak makiem zasiał. Żadnego ruchu ulicznego, żadnej oznaki bytności sąsiadów. Dostrzegałam jeden, dwa czubki dachów, ale nikogo żywego. Zagospodarowanie terenu zielonego było oszczędne, składało się z roślin odpornych na suszę: ognika, wistarii i sukulentów.

Zadzwoniłam. Mężczyzna, który wyszedł do drzwi, był niski, spięty i nieogolony.

– Pan Bergen?

– Zgadza się.

Wręczyłam mu swoją wizytówkę.

– Nazywam się Kinsey Millhone. Bobby Callahan wynajął mnie, bym przyjrzała się wypadkowi…

– Po co?

Napotkałam jego wzrok. Oczy miał małe i niebieskie, otoczone czerwoną obwódką. Jego policzki kłuły dwudniowym zarostem, który upodabniał go do kaktusa. Mógł być po pięćdziesiątce, czułam zapach piwa i potu. Rzedły mu włosy, które usiłował zaczesywać do tyłu. Nosił spodnie, rzekłbyś, wyszarpane z paczki Armii Miłosierdzia, oraz podkoszulek z napisem „Życie to dziwka. A potem umierasz”. Ręce miał miękkie i bezkształtne, lecz brzuszysko wypinał niczym piłkę do kosza, maksymalnie napompowaną. Chciałam odpowiedzieć tym samym szorstkim tonem, jakim zwracał się do mnie, ale ugryzłam się w język. Ten człowiek stracił syna. Kto powiedział, że powinien być grzeczny?

– Sądzi, że tamten wypadek to było zabójstwo – powiedziałam.

– Gówno prawda. Nie chcę być niegrzeczny, paniusiu, ale muszę cię oświecić. Bobby Callahan to nadziany dzieciak. Jest zepsuty, nieodpowiedzialny i samowolny. Do cholery, wypił za dużo i zjechał z drogi, zabijając mojego syna, który przypadkowo był jego najlepszym przyjacielem. Wszystko inne, co słyszałaś, to pieprzone gówno.

– Nie jestem tego taka całkiem pewna – powiedziałam.

– Cóż, ja jestem i mówię to otwarcie. Sprawdź raporty policyjne. Wszystko tam jest. Przeglądałaś je?

– Wczoraj otrzymałam kopie od prawnika Bobby’ego.

– Żadnych namacalnych dowodów, mam rację? Masz zapewnienie Bobby’ego, że ktoś zepchnął go z drogi, ale nie masz nic, by potwierdzić jego słowa, co w moim przekonaniu czyni z jego opowieści stek bzdur.

– Policja chyba mu wierzy.

– A myślisz, że nie można ich kupić? Myślisz, że nie można ich przekonać kilkoma dolcami?

– Nie w tym mieście – stwierdziłam.

Ten człowiek naprawdę zepchnął mnie do defensywy i nie byłam zadowolona z obranej przez siebie taktyki.

– Kto tak powiedział?

– Panie Bergen, znam większość miejscowych policjantów. Pracowałam dla nich… – Brzmiało to wykrętnie, ale byłam szczera.

Znowu przerwał, mówiąc:

– Pieprzenie! – Wykonał gest zniecierpliwienia, odwracając głowę ze wstrętem. – Nie mam na to czasu. Może żona z tobą porozmawia.

– Wolałabym raczej porozmawiać z panem – nalegałam. Wydał się tym zaskoczony, jakby nigdy nikt nie wolał z nim rozmawiać.

– Zapomnij o tym. Ricky nie żyje. Wszystko skończone.

– A jeśli nie? Załóżmy, że Bobby mówi prawdę i to nie jego wina.

– A co to ma ze mną wspólnego? Tak naprawdę mam to głęboko gdzieś.

Już miałam odpowiedzieć, lecz zamiast tego milczałam, zdając się na jakiś wewnętrzny instynkt. Nie chciałam wplątać się w jakąś nieskończoną, małostkową sprzeczkę, której jedynym efektem byłoby dalsze rozjuszenie tego człowieka. Jego wzburzenie było wielkie, ale przypuszczałam, że znajduje jakieś ujście.

– Czy może mi pan poświęcić dziesięć minut?

20
{"b":"102019","o":1}