Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mój ojciec jest Amerykaninem, pochodzi z tej części Connecticut, gdzie mężczyźni nawet idąc pracować do ogrodu, wkładają krawat, a matka, Angielka, pochodzi z takiej rodziny, w której matki przed no­cą poślubną radzą córkom, aby zamknęły oczy i myślały o Anglii. To, że dali mi, jeżeli to naprawdę oni, życie, graniczy z cudem. Nigdy nie widziałam, aby mój ojciec pocałował lub dotknął matkę. Ojciec miał być bogaty, a matka miała być damą. Jestem prawdopodobnie na świe­cie dlatego, że trzeba mieć dziedziczkę. Nie jest to romantyczny po­wód, ale ma swoje zalety. Jeżeli już nie mogę mieć ich miłości, to niech chociaż będzie przyjemnie.

Zakończyła stanowczo:

– Nie pytaj więcej o nich. Proszę.

Nigdy nie rozmawiała z nim o pieniądzach. Po prostuje miała. Sam zestaw hi-fi był droższy niż jej mały srebrzysty kabriolet suzuki, który parkował przed budynkiem akademika i którym zabierała go czasami na przejażdżki. Nic dziwnego: kilkumetrowe kable do kolumn głośni­kowych jej zestawu były stopem złota. Z przewagą złota.

Pokój Jennifer można było znaleźć po omacku. Zastanawiał się czę­sto, jak to znosili jej sąsiedzi. Z pokoju nieustannie wydobywała się głośna muzyka. Nawet jeśli był to Bach, Mozart, Czajkowski czy Brahms, on nie wytrzymałby tego długo. Oni jakoś tolerowali. Może do tego trzeba być Anglikiem. Jak się okazało, w pokojach obok miesz­kali sami Anglicy.

Czasami był u niej w pokoju na tyle wcześnie, że jedli razem kola­cję i rozmawiali. Jego angielski poprawiał się nieustannie. Podobnie zresztą jak znajomość muzyki klasycznej. Po kilku tygodniach był na tyle dobry, że odróżniał muzykę Bacha od muzyki Beethovena, a nawet opery Rossiniego od oper Prokofiewa.

Poza tym świat muzyki klasycznej i muzyków, który odkrywała przed nim Jennifer, był jak pełna napięcia opowieść o wszystkich grze­chach tego świata. Jemu wydawało się wcześniej, że naprawdę grze­szyć w muzyce mogli tylko Mick Jagger lub nieustannie odurzony wszystkim, co dało się wessać, połknąć lub wstrzyknąć, perkusista Keith Richards. Nic bardziej mylnego! To wcale nie zaczęło się od rock'n'rolla. Historia grzechu w muzyce okazała się starsza niż opery Monteverdiego, a ten komponował prawie 300 lat temu. Głównymi grzechami były pijaństwo i cudzołóstwo. Od zawsze. A jeśli nie od za­wsze, to przynajmniej odkąd opera z pałaców przeniosła się do teatrów i zaczęto sprzedawać na nią bilety, i trzeba było czymś zainteresować motłoch. Większość wielkich kompozytorów tamtych czasów była uza­leżniona nie tylko od muzyki, ale także od wódki, swojej bezgranicznej próżności i nie swoich kobiet.

Beethoven na przykład zmarł na marskość wątroby. Pił, bo był zbyt wrażliwy, nieustannie biedny i na dodatek głuchł. W 1818 – w tym sa­mym roku ośmioletni Szopen zagrał swój pierwszy publiczny koncert – ogłuchł zupełnie, a mimo to komponował nadal. Gdy dowiedział się, że ma marskość wątroby, przestał pić koniaki i przeszedł na wino reńskie, uważając, że ma ono niezwykłe właściwości lecznicze. U Beethovena było to jednak genetyczne. Alkoholizm, za co odpowiada najmniejszy z chromosomów, chromosom 21, jest przecież bardzo dziedziczny. Matka urodziła go jako ósme dziecko – troje z nich było głuchych, dwoje niewidomych, a jedno psychicznie chore. Gdy zaszła w ciążę po raz ósmy, miała już syfilis i była alkoholiczką. Piła ze smutku, tak jak Ludwig zresztą. Jennifer opowiadała mu to z takim przejęciem, jak gdyby mówiła o alkoholizmie własnego ojca. Jak to dobrze, że wtedy nie było jeszcze feministek walczących o prawa kobiet do aborcji! Z pewnością doradziłyby matce Beethovena aborcję i ludzkość nie mia­łaby VII Symfonii!!!

– Wyobrażasz sobie świat bez VII Symfonii??? – pytała go podnie­cona.

On sobie to doskonale wyobrażał. Świat bez pierwszej, a także od drugiej po szóstą nie mówiąc już o ósmej, też sobie bez kłopotów wy­obrażał. Ale wolał jej nie prowokować. Ona tymczasem kontynuowała:

– A ta symfonia jest przecież tak monumentalnie ważna dla ludzko­ści jak piramidy, mur chiński, mózg Einsteina, pierwszy tranzystor czy odkrycie tego twojego DNA. Jest na tyle genialna, że jako cyfrowy za­pis, obok fotografii człowieka i rysunku systemu słonecznego, poleciała w kosmos jedną z amerykańskich sond, która ma opuścić za kilka lat nasz układ planetarny i potencjalnie być przejęta przez obce cywiliza­cje. A przede wszystkim jest po prostu piękna. Wiesz, że dla tej jednej symfonii w Paryżu i Wiedniu wybudowano większe sale koncertowe?!

Jennifer znała jeszcze inne pikantne historie z zepsutego świata pro­minentnych kompozytorów ubiegłego wieku. Jak na przykład tę o Brahmsie, obok Beethovena najczęstszym bywalcu list przebojów w tamtych czasach.

Brahms, podobnie jak Beethoven, pił o wiele za dużo. Nigdy jednak nie pił koniaku, tylko zawsze wino. Ale za to nieustannie cudzołożył. Między innymi z żoną swojego dobrego przyjaciela i muzycznego pro­motora. Jego cudzołóstwo przeszło do historii głównie przez fakt, że sy­piał z Clarą Wieck, żoną Roberta Schumanna, innego wielkiego kompo­zytora XIX wieku. Świat mu nigdy tego nie przebaczył. Nie przez to, że sypiał. To było nawet uroczo pasujące do artysty. Głównie przez okolicz­ności, w jakich do tego doszło. Gdy w 1854 Schumann został zabrany do szpitala psychiatrycznego po nieudanej próbie samobójstwa, Brahms przeniósł się na stałe do Dusseldorfu, gdzie mieli dom Schumannowie, aby «pocieszać» żonę niedoszłego samobójcy, piękną Clarę. Z pocieszyciela stał się kochankiem i mieszkał z nią nawet przez dwa lata. To wte­dy skomponował swój prawdziwy przebój, I Koncert fortepianowy d-moll. Był na liście przebojów sal koncertowych Europy przez cały dłu­gi rok. Gdy Schumann zmarł w domu wariatów, w 1856, Brahms opuścił Clarę i wyjechał z Dusseldorfu. Zaraz potem zaczął pić. Czasami pił tak­że z Wagnerem, innym znanym kompozytorem, którego nienawidził, a który cały czas mu zazdrościł nie sławy, ale powodzenia u kobiet.

A tak w ogóle to światek kompozytorów pokroju Brahmsa i Liszta to świat zawiści, zazdrości, próżności i intryg. Tylko jednego spośród siebie wielbili i bezwarunkowo podziwiali wszyscy. Grał go Mozart i Beethoven. Na nim muzyki uczył się Szopen.

Ten kompozytor zawsze był en vogue – tak przedtem, jak i teraz. To Bach. Totalny evergreen. Gdyby wtedy było MTV, to puszczaliby clipy z muzyką Bacha tak, jak teraz puszczają Pink Floyd lub Genesis.

– Eljot, ty powinieneś go w zasadzie lubić najbardziej ze wszyst­kich – mówiła z przejęciem Jennifer. – Jego muzyka to matematyczna precyzja. Tak jak te twoje programy. A mimo to podziwiali go i chłod­ni racjonaliści, i sentymentalni romantycy. Poza tym nikogo tak jak Ba­cha nie kochają jazzmani. W Bachu jest drive i swing. Nawet w Pasji wg św. Jana i Mszy h-moll jest swing. Poza tym Bach jest jak Bóg. Ba­cha nie można lubić lub nie. W Bacha się wierzy albo nie. Bach był z pewnością zaplanowany w momencie tworzenia wszechświata. Ba­cha można zagrać na każdym instrumencie i to zawsze będzie brzmiało jak Bach. Nawet na gitarze elektrycznej lub na organkach.

Wszystkiego tego dowiadywał się w trakcie kolacji u Jennifer. Otwierała butelkę wina, którą przynosił, recytowała libretta oper lub opowiadała fascynujące historie ze świata muzyki, kładła płytę na tale­rzu gramofonu, siadała mu na kolanach w wygodnym fotelu i słuchali w milczeniu. On czasami zapalał papierosa, a czasami, gdy Jennifer go o to poprosiła, cygaro, które kupowała dla niego w specjalnym sklepie w Dublinie. Czasami palili razem. Jennifer lubiła cygara. Polubiła jesz­cze bardziej, gdy zauważyła, jak działa na niego widok cygara w jej ustach, szczególnie po kilku kieliszkach wina.

Było im dobrze. Gdyby dzisiaj miał jakoś nazwać ten czas w Dublinie z Jennifer, to powiedziałby, że byli jak szczęśliwa para zaraz po ślubie. Nigdy jednak nie nazywali się parą i nigdy też nie rozmawiali o swojej przyszłości. Po prostu spędzali czas razem. Nie kochał jej. Tylko ją bar­dzo lubił. I bardzo pożądał. Może dlatego było im ze sobą tak dobrze.

70
{"b":"101711","o":1}