Литмир - Электронная Библиотека
A
A

@6

ON: Cieszył się, że udało mu się zarezerwować pokój właśnie w tym hotelu. To był jego hotel w Nowym Orleanie.

Wczoraj, kiedy wysiadł z taksówki, która przywiozła go tutaj z lot­niska, i po tylu latach stanął ponownie ze swoją walizką przed dobrze mu znanymi śnieżnobiałymi rozsuwanymi drzwiami z błyszczącymi mosiężnymi klamkami, serce zabiło mu szybciej. Ten hotel w pewnym sensie symbolizował wszystko, co tak bardzo zmieniło jego życie i jego samego.

To tutaj kilkanaście lat temu, robiąc doktorat na uniwersytecie Tulane, urywał się, najczęściej dopiero w nocy, od swoich komputerów, książek, naukowych czasopism i tych drążących myśli, pomysłów, pla­nów, które nieustannie kłębiły się w jego głowie. Wraz z innymi, tak jak on bezgranicznie nawiedzonymi młodymi naukowcami z jego gru­py, przywoływali w nocy taksówki i jechali do tego hotelu, aby przy marmurowych białych stolikach stojących na patio napić się piwa lub wina i słuchając porywającego murzyńskiego bluesa, dyskutować w podnieceniu na temat wszystkiego, co dotyczy sekwencjonowania genów lub fantazjować na temat tego, co zrobią, gdy przełożą te geny na odpowiadające im białka, a te z kolei na ludzkie emocje, zachowania lub myśli. Nazywali to fantazyjnie, odpowiednio do miejsca i sytuacji, «DNA breaks», co jedni z nich tłumaczyli jako «nocne przerwy alkoho­lowe w Dauphine», a inni «przerywaniem DNA».

Byli wtedy rozkrzyczaną, hałaśliwą grupą młodych ludzi przekona­nych o swojej nieomylności, o niezwykłości i wyjątkowości tego, co robią, i absolutnie pewnych, że to oni właśnie wyznaczają nowe hory­zonty w nauce. Jednakże najlepiej pamięta z tamtych dni w Nowym Or­leanie entuzjazm graniczący z drapieżnością. Gdyby mógł cofnąć czas i być tutaj znowu, to wiedząc to, co wie teraz, najpilniej uczyłby się na pamięć, jak wiersza, właśnie tego entuzjazmu. Byli wtedy jak młode lwy. Przekonani, że świat będzie ich, byli wtedy tak blisko gwiazd na tym kawałku nocnego nieba nad tarasem hotelu Dauphine New Orleans. Więc wczoraj, gdy stanął znowu przed tym hotelem, mimo że by­ło wczesne popołudnie i jasno świeciło słońce, nagle poczuł, że znowu jest bliżej tych gwiazd. To nic, że teraz nie świeciły już tak jasno jak przed laty.

Gwiazdy się przecież wypalają.

Zanim wszedł do recepcji przez dobrze mu znaną bramę, zatrzymał się na chwilę. Pomyślał, że gdyby miał jej opowiedzieć, co czuł, gdy tutaj wchodził – a wiedział przecież, że ona na pewno go o to zapyta – odpowie jej, że odczuwał na przemian smutek i dumę. Dumę, bo przy­jechał do tego miasta, gdzie kiedyś zaczynał jako zupełnie nieznany młody stypendysta z Polski o nazwisku, które mało kto potrafił wymó­wić, zaproszony jako niekwestionowany autorytet na najważniejszy światowy kongres z jego dziedziny, aby wygłosić wykład, którego chcą posłuchać wszyscy inni ważni w jego dziedzinie. A smutek, bo zdał so­bie nagle sprawę, że przy tym wszystkim, co osiągnął, przy tym całym uznaniu i podziwie nigdy już nie będzie tak podniecony, tak dumny z siebie i tak spełniony jak wtedy, kilkanaście lat temu, gdy badając se­kwencję genów pewnej bakterii powodującej tyfus wierzył, że zagląda w karty samemu Stwórcy.

Ten Dauphine New Orleans, ze swoją prostotą i przytulnością, w sa­mym centrum starego Nowego Orleanu, miał atmosferę, której nigdy nie miał i mieć nie będzie wyniosły Hilton, do którego chcieli go wsa­dzić organizatorzy kongresu. Wczoraj, gdy po przyjeździe odbierał klucz do swojego pokoju od uśmiechniętej i wyjątkowo miłej recepcjo­nistki, zastanawiał się, jak mogą wyglądać pokoje w tym hotelu. Nigdy przecież tutaj nie nocował. Co najwyżej spędzał noce i tylko na tarasie. Więc gdy otworzył swoje drzwi z numerem 409 na trzecim piętrze, za­niemówił. Apartament był większy niż jego całe mieszkanie w Mona­chium, miał sypialnię, pokój gościnny i część biurową z telefonem, komputerem i faksem. W części gościnnej, na półce obok telewizora stał srebrny pojemnik, z którego wystawała butelka szampana owinięta białym ręcznikiem, a obok stały dwa kieliszki. Wchodząc do sypialni, natychmiast zauważył, że pod oknem na czarnym marmurowym stoliku stoi okrągła szklana waza z liliami. Pamiętał dobrze te lilie. Zadzwonił do recepcji, aby zapytać, czy nie nastąpiła jakaś pomyłka, bo przecież on jeszcze z Monachium w Internecie rezerwował zwykły jednoosobo­wy pokój. Recepcjonistka, która wydawała mu klucze, uśmiechnęła się tylko i powiedziała:

– Poznałam pana natychmiast, gdy pan wszedł. To pan kilkanaście lat temu zbierał na operację tej małej z Poland lub Holland. Już nie pa­miętam dokładnie, skąd. Ale to pan ją uratował, prawda? Moja mała miała wtedy też osiem lat, dokładnie tak jak ona. Gdy wtedy czytałam o tym w gazecie, to dostawałam gęsiej skórki, myśląc o tym, jak matka tej małej musi pana uwielbiać. Tak sobie pomyślałam, że spodoba się panu ten apartament. To nasz najlepszy. Tam mieszkał zawsze sam John Lee Hooker, gdy przyjeżdżał tu grać w Preservation Hali. Zna go pan?

Odkładając słuchawkę, zastanawiał się, jak to możliwe, że ktoś jesz­cze pamięta, co czuł, gdy czytał coś w gazetach kilkanaście lat temu. Może gdy on będzie kiedyś miał córkę, zrozumie, że to jednak jest możliwe.

Ale to było wczoraj. Dzisiaj już nie miał żadnych wątpliwości, że ta recepcjonistka nie była wyjątkiem.

Pamięć to funkcja emocji.

Emocje, i to absolutnie niezwykłe, zaczęły się już rano. Zszedł na śniadanie na taras przy basenie, przerabiany każdego poranka na małą salę restauracyjną. Przy muzyce Mozarta płynącej z głośników pił nie­smaczną amerykańską kawę, czekał na swoje tosty i jednocześnie sprawdzał pocztę komputerową na serwerze w Monachium. Pomysło­wy właściciel hotelu, idąc z duchem czasu, każdy stolik w sali śniada­niowej wyposażył w podwójne gniazdko telefoniczne. Jednocześnie dwie osoby, korzystając ze swoich laptopów, mogły połączyć się z Internetem. Wspaniały, prosty w swojej istocie pomysł. Czy może być coś bardziej miłego niż poranny e-mail obok porannej gazety? Tej pa­pierowej, leżącej obok filiżanki na kawę, i tej ulubionej elektronicznej gdzieś w Japonii, Australii, Niemczech lub Polsce.

Otworzył e-mail od niej i nagle wykrzyknął z radości. Wszyscy je­dzący śniadanie przy sąsiednich stolikach spojrzeli na niego zdziwieni, ale po chwili wrócili do swoich gazet lub do poczty komputerowej.

Czytał ten fragment kolejny raz, aby się upewnić.

Gdy będziesz tamtędy przechodził, zwolnij trochę. Będę tam stała i czeka­ła na Ciebie.

Ta wiadomość była oszałamiająca. Piękna. Nieprawdopodobna. Podniecająca. Ona przyjeżdża do Paryża! Będzie czekała na niego na lotnisku! Musi natychmiast skontaktować się z TWA i przesunąć swój odlot z Paryża do Monachium. Tosty były gotowe. Posmarował je dże­mem malinowym i wywołał przeglądarkę stron WWW. Wszedł na stronę internetową linii lotniczej TWA. Podał swoje hasło i numer rezerwacji lotu z Nowego Jorku do Monachium przez Paryż. Bez kłopotów prze­sunął swój lot do Monachium z Paryża o jeden dzień. Przyleci do Pary­ża około ósmej rano 18 lipca w czwartek i wyleci do Monachium wie­czorem w piątek. Będą mieli dla siebie cały dzień. I całą noc. Ona i tak wracała do Warszawy autobusem w piątek wieczorem, więc przedłuża­nie pobytu w Paryżu o następne dni nie miało sensu. Miał szczelnie wy­pełniony plan tego, co musi zrobić w Monachium w ten pierwszy week­end po powrocie z Nowego Orleanu.

Napisał do niej e-mail i jeszcze przed końcem śniadania wysłał. Pi­sał, że jest nieprawdopodobnie szczęśliwy, że nie może uwierzyć, że już czeka i że będzie mu trudno wytrzymać ze swoją niecierpliwością tu i w Nowym Jorku. Poza tym żegnał ją z czułością przed tą podróżą do Paryża. Po raz pierwszy od czasu, gdy się znali, wyjeżdżała. Nigdy przedtem nie miał okazji jej żegnać.

Żegnał ją tak, jak gdyby naprawdę mieli się od siebie oddalić. Po raz kolejny zastanawiał się, jak dalece przenieśli się w ten wirtualny świat i jak dalece umieli już w nim żyć tak samo jak w tym realnym. Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cie­szyć się powrotem. Ich związek, którego nie zdefiniowali, a nawet jeszcze nie nazwali, nie był inny. Też chcieli tego samego. Nie zauwa­żali lub udawali, że nie zauważają, że cały czas żyją w takim rozstaniu i nie ma to wiele wspólnego z fizycznym, mierzonym odległością od­daleniem. To, czy są od siebie 1000 czy 10 000 kilometrów, nie grało w ich wypadku absolutnie żadnej roli. Oni nie oddalali się w tym nor­malnym sensie. Oni zmieniali co najwyżej współrzędne geograficzne komputera, który ma ich połączyć, lub zmieniali program, który wyśle ich e-maile, ale nie oddalali się w tym sensie, jak oddalają się rozstają­cy się ludzie. Ich oddalenie było tylko dwustanowe, tak jak zresztą wszystko w informatycznym świecie. Albo byli przy sobie na wycią­gnięcie ręki, albo byli w Internecie. Na «wyciągnięcie ręki» byli tylko raz w życiu: wtedy w pociągu z Berlina do Poznania, gdy jeszcze nie znali nawet swoich imion, nie zamienili ze sobą ani słowa i tylko cza­sami spotykały się źrenice ich zaciekawionych oczu. A w Internecie?

46
{"b":"101711","o":1}