Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W Internecie wszystko jest równie daleko lub równie blisko, co w efekcie na jedno wychodzi.

A oni tak jak wszyscy też potrzebowali rozstań, ale w odróżnieniu od wszystkich wcale nie cieszyli się na powrót. Rozstawali się, aby się wreszcie spotkać. W czwartek, 18 lipca, rano. Na lotnisku w Paryżu. Jak pisała, znał ten e-mail już na pamięć:

Obok tej małej kwiaciarni przylegającej do kiosku z gazetami.

Dni w Nowym Orleanie stały się nagle strasznie długie. W dniu, w którym ona jechała autobusem do Paryża, on wygłaszał referat w trak­cie tego kongresu tutaj, w Nowym Orleanie. Jego wykład był pierwszym w porannej sesji. Przyszedł pół godziny wcześniej, aby zainstalować laptop i połączyć go z rzutnikiem obrazów z komputera na ogromny ekran na środkowej ścianie. Zanim zainstalował wszystko, wielkie audytorium było już prawie pełne. Przysuwając do siebie puszkę z amerykańską colą light, którą przyniósł ze sobą, nagle spostrzegł, że na pokrytym zielonym suknem stole przylegającym do pulpitu prelegenta znajduje się wtyczka telefonu oznakowana fosforyzującym tekstem na plastikowej etykiecie jako «dostęp» do Internetu. Do rozpoczęcia jego wykładu nie pozostało więcej niż pięć minut, a on czuł, że nie myśli już wcale o tym wykładzie. Ona przecież powinna być dzisiaj już w Paryżu! Biorąc pod uwagę różni­cę czasu pomiędzy Paryżem i Nowym Orleanem, na pewno napisała do niego. Chciałby to wiedzieć na pewno. Właśnie teraz! Tylko wiedzieć, czy napisała. Potem przeczytałby, co. Nie patrząc na przyglądających mu się uważnie zebranych, szybko połączył kartę modemu swojego laptopa z wtyczką na stole i już zaczynał uruchamiać swój program pocztowy, gdy nagle podszedł do niego prowadzący sesję profesor z Berkeley.

Jednak nie zdążył...

Profesor poprosił go o dokładną transkrypcję jego nazwiska. Wielo­krotnie powtórzył je w jego obecności. Brzmiało to wprawdzie jak zniekształcony głos automatycznej sekretarki, ale mógł poznać, że cho­dzi o niego. Gdy kilka minut później ten sam profesor przedstawiał go wypełnionej sali jako pierwszego mówcę, i tak pomylił jego imię z na­zwiskiem, wywołując burzę śmiechu. To było jak komplement. Odróż­niali jego imię od nazwiska! To rzadkie na tym poletku próżności, ja­kim był naukowy światek.

Przedłużył swój wykład o kwadrans. Ten przywilej przysługiwał tylko nielicznym. W normalnych sytuacjach prowadzący sesję bez skrupułów przerywał w połowie zdania referentowi po upływie ustalo­nego czasu i wywoływał następnego. Kiedyś dziwił się tym manierom, ale kiedy sam w Monachium organizował kongres i zgłosiło się ponad dwa tysiące referentów, zrozumiał, że to jedyna metoda.

W zasadzie prezentację zakończył w czasie. Nie mogło być inaczej. Ćwiczył to wielokrotnie ze stoperem w hotelu. Dokładnie czterdzieści minut, łącznie z tymi kilkoma anegdotami, które zawsze wplatał w swoje wykłady. Zauważył, że ze wszystkich wykładów, których słu­chał, najlepiej zapamiętywał te, które wyróżniały się dobrymi anegdo­tami. Był pewien, że inni reagują podobnie. Resztę czasu, dokładnie pięć minut, które mu pozostały, przeznaczył na pytania z sali. Nie pa­mięta już dzisiaj dokładnie, jak do tego doszło, ale bezsensownie wplą­tał się w ostrą wymianę zdań z pewnym arogantem z uniwersytetu w Tybindze. Sala obserwowała tę polemikę z rosnącym napięciem. W pewnym momencie, aby udowodnić swoją rację, potrzebował arku­sza z danymi statystycznymi. Był pewien, że ma go na dysku swojego laptopa i że tym argumentem zakończy bezsensowny spór.

Arkusza nie było!

Musiał zapomnieć skopiować go z komputera w biurze w Mona­chium na laptop, który zabierał do Nowego Orleanu. Niemiec zauważył to natychmiast i widać było, że triumfuje.

I wtedy przyszedł mu do głowy ten niesamowity pomysł. Przecież jego komputer w Monachium jest cały czas włączony. Jeśli jest włą­czony, to jest także online w Internecie. Jeśli jest w Internecie, to jego program ICQ w Monachium jest aktywny. A na tym laptopie przed nim też ma przecież ICQ i też może być aktywne, bo przecież podłą­czony jest do Internetu. Podłączył się dzięki temu, że jest już prawie uzależniony od coli light, dzięki tej wtyczce na stole i jego tęsknocie za nią.

Sala zareagowała szmerem podniecenia, gdy powiedział, że przez «nieuwagę» pozostawił ten arkusz w swoim biurze w Niemczech, ale za chwilę odzyska go ze swojego dysku w komputerze na biurku w Mo­nachium. Na oczach wszystkich obecnych – mogli obserwować, co ro­bi, na ogromnym ekranie za jego plecami – wystartował ICQ i urucho­mił opcję pozwalającą na dostęp, po wprowadzeniu zabezpieczającego hasła, do wybranych fragmentów dysku na komputerze w jego biurze. Arkusz musiał tam być, gdyż na tydzień przed kongresem w Nowym Orleanie udostępnił go w ten sam sposób koledze na uniwersytecie w Warszawie. Po kilku minutach arkusz «ściągnął się» na jego laptop i mógł go wyświetlić na ekranie tutaj, w audytorium centrum kongreso­wego w Nowym Orleanie.

W pewnym momencie odniósł wrażenie, że dla większości na tej sali ten niefortunny arkusz, genetyka i cały ten naukowy spór są teraz zupeł­nie nieistotne. Ważne było to, że mogli być świadkiem czegoś absolutnie niezwykłego, czegoś, co można nazwać gwałtownym «skurczeniem się» świata. Nagle odległość geograficzna przestała mieć jakiekolwiek zna­czenie.

The small planet, mała planeta...

Dla wielu na tej sali zupełnie nieoczekiwanie ten reklamowy slogan nabrał innego, prawdziwego znaczenia.

Dla niego świat skurczył się już dawno, dlatego nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. Jedyne, co go w tym wszystkim podnieciło, a czego z pewnością absolutnie nikt na tej ogromnej, pełnej sali w ogó­le nie zauważył, był malutki, żółty, mrugający prostokącik na dole okna z programem ICQ, który musiał wystartować, aby ściągnąć ten nieszczęsny arkusz z danymi. Ten mrugający znaczek mógł oznaczać tylko jedno: ona jest już w Paryżu i próbowała się z nim skontaktować, wysyłając wiadomość! Bez «skurczenia się» tego świata nigdy nie wiedziałby tego. Uśmiechnął się, i mylili się ci wszyscy, którzy obserwując go myśleli, że uśmiecha się do siebie w uczuciu «nauko­wego triumfu». Uśmiechał się do «aroganta z Tybingi». Był mu wdzięczny.

Zaraz po wykładzie zignorował wszystkie zaproszenia na lunch, wymknął się z centrum kongresowego w Hiltonie i taksówką pojechał na Layola Street. Jadąc St. Charles Avenue, zastanawiał się, jak opisać ten stan «powrotu do przeszłości». Czy inni czują to samo? Rodzaj ża­lu, że to już tak dawno, że już się nigdy nie powtórzy, ale także niezwy­kła ciekawość. Jak powrót do książki, którą się kiedyś czytało z zapar­tym tchem i wypiekami na twarzy.

Pod numerem 18 stała jedna ściana, podparta resztkami drewnia­nych pali utrzymujących kiedyś całą konstrukcję tego domu. Reszta le­żała na czarnym gruzowisku. Rumowisko otaczał drut kolczasty, ukry­ty w ogromnych, kwitnących biało pokrzywach, które porastały to, co kiedyś mogło być ogrodem. Obszedł kwadrat wyznaczony przez drut przybity do zmurszałych palików, nie znajdując wejścia. Dopiero na krańcu południowej strony dostrzegł w połowie przykrytą pokrzywami tablicę informującą, że «posiadłość» jest na sprzedaż. Data na tablicy wskazywała styczeń. Teraz był lipiec.

Kilkanaście lat temu właścicielem tego domu była stewardesa PanAmu, która przeniosła się tutaj z Bostonu po tym, jak jej mąż pod­ciął sobie żyły, dowiedziawszy się, że prawdziwym ojcem jego jedena­stoletniego syna jest mąż jego siostry. Za polisę na życie męża stewar­desa kupiła ten dom i w ciągu jednej nocy przeniosła się tutaj z synem, nie pozostawiając nikomu adresu. Gdy nie mogła już latać, bo wyrzuco­no ją z PanAmu za kradzieże alkoholu z kontyngentów wolnocłowych dla pasażerów, zaczęła wynajmować pokoje. Wynajmowała je wyłącz­nie mężczyznom. I wyłącznie białym.

Znalazł jej adres w Student Union zaraz po przyjeździe z Polski na staż w Tulane University. Ponieważ był to jedyny adres, pod który można było dojechać taksówką za mniej niż 6 dolarów, a tylko tyle mu zostało, zaczął szukać od niego. Drzwi otworzyła mu anorektycznie chuda kobieta o porysowanej bruzdami zmarszczek twarzy i długich, rzadkich, białosiwych włosach sięgających ramion. Na szyi miała brudnożółtą, poplamioną krwią opaskę ortopedyczną. Była ubrana w fiole­towy wytarty szlafrok przewiązany splecionym sznurem, jakiego nor­malnie używa się do podwiązywania ciężkich zasłon okiennych. Szlafrok miał ogromne naszyte kieszenie z brezentu. Z jednej z nich wystawała butelka johnnie walkera.

47
{"b":"101711","o":1}