Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Najpierw wyjęła wypaloną zieloną świecę, którą przysłał jej kiedyś, aby mogli «zjeść kolację przy świecach». Otworzyli Chat na ICQ, otworzyli wina, zamówili pizzę, on w Monachium, ona w Warszawie, zapalili świece i zaczęli jeść. To podczas tej kolacji zapytała go, jak wy­gląda jego matka. Powiedział, że jest piękna. Mówił o niej niezwykłe rzeczy. W czasie teraźniejszym. Dopiero miesiąc później dowiedziała się, że umarła, gdy on był jeszcze studentem. Do kosza.

Potem natrafiła na kserokopię jego świadectwa maturalnego. Chciał – żartując – jej udowodnić, że naprawdę ma maturę. Do kosza.

Poplamiona winem pocztówka z Nowego Orleanu. Odwróciła ją i przeczytała:

Dziękuję za to, że jesteś. Zbyt dawno tego nie robiłem. Tutaj, w tym mieście, jest to odświętne. Jakub.

Do kosza.

Książka o genetyce. Pełna jego uwag, pisanych ołówkiem na margi­nesach. Na 304 stronie, w rozdziale o genetycznym dziedziczeniu, ten tekst, który ją sparaliżował, gdy odkryła go po kilku miesiącach. Wy­mazany gumką, ale widoczny pod światło: Chciałbym mieć z Tobą dziecko. Tak bardzo chciałbym.

Do kosza.

Nie! Ona nie może tak robić. Nie wytrzyma tego. Jednym ruchem wyszarpnęła szufladę i wytrząsnęła całą jej zawartość do kosza. Wsu­nęła pustą szufladę na miejsce i włożyła resztę swoich osobistych rze­czy do torby. Czekała, aż wróci sekretarka, siedząc z pochyloną głową na krzesełku.

W pewnym momencie spojrzała na kosz. Na samej górze leżał mo­del podwójnej spirali z pleksiglasu. Jego maskotka dla niej.

Jestem złą, okrutną, wstrętną kobietą – pomyślała. – Jak mogę mu coś takiego robić?! Właśnie jemu?

Sięgnęła do kosza. Zamknęła oczy. AT, CG, potem znowu CG i po­tem trzy razy AT... Do pokoju weszła sekretarka.

– Niech pani nie płacze. Wróci pani do nas. Urodzi pani dzidziusia, trochę podchowa i wróci do nas.

Nie. Nie wrócę tutaj. Już nigdy tutaj nie wrócę – pomyślała. Wstała. Podniosła torbę.

Pożegnała się z sekretarką i wyszła z biura.

Mąż czekał na dole w samochodzie. Palił papierosa i czytał gazetę. Gdy ją zauważył, natychmiast wysiadł z samochodu, aby pomóc wsta­wić torbę z rzeczami do bagażnika. Ruszyli.

– Mówiłam ci tyle razy, abyś nie zawracał tutaj w ten sposób! Blo­kujesz cały ruch. Mają rację, że trąbią na ciebie.

– Co oni mnie obchodzą? – odpowiedział, nie wyjmując papierosa z ust.

Stali w poprzek ulicy, blokując oba pasy ruchu. Nacisnął pedał gazu i z piskiem opon ruszyli.

– Proszę, zatrzymaj się na chwilę. Zatrzymaj natychmiast!

– Nie mogę tutaj. Jednak zwolnił.

Nie. To nie mógł być on. To tylko ktoś podobny. To niemożliwe – pomyślała i powiedziała:

– Jedź dalej. Przepraszam. Wydawało mi się, że zobaczyłam znajo­mego.

Przyśpieszył, mrucząc coś pod nosem. Skręcili w małą uliczkę za kioskiem z gazetami.

ON: Żaden samolot nie odlatuje z żadnego niemieckiego lotniska do Warszawy po dwudziestej drugiej. Z Zurychu, Wiednia i Amsterdamu także nie. Zadzwonił do Avis i kazał im podstawić auto o północy przed budynek instytutu. O wpół do siódmej leci samolot LOT-u z Frankfur­tu nad Menem.

Około piątej zaparkował wypożyczonego golfa na parkingu termi­nalu II lotniska we Frankfurcie.

Żeby odchodziła ode mnie powoli, krok po kroku, żeby mi łamała serce po kawałku, stopniowo, byłoby łatwiej – myślał, jadąc autostra­dą z Monachium do Frankfurtu. – Wybaczę jej. Ale niech mi powie wprost, że mam odejść. Nie w Internecie ani w e-mailu. Niech mi powie, stojąc przede mną. Już raz dostałem list i potem był piątek i wszystko się skończyło.

Samolot wystartował zgodnie z planem mimo mgły na lotnisku.

– Co panu podać do śniadania? Kawę czy herbatę? – pytała uśmiechnięta stewardesa.

– Niech pani mi nie przynosi żadnego śniadania. Ale czy mogłaby mi pani podać bloody mary? Podwójna wódka, mało soku. Tabasco i pieprz.

Spojrzała na niego, tracąc ten przyklejony służbowy uśmiech, po czym zaśmiała się i powiedziała:

– Nareszcie jakaś odmiana po tym nudnym «kawa czy herbata»! Po­dwójna wódka, mało soku. Zamiast śniadania.

Na ławce przed budynkiem jej biura usiadł około dziesiątej. Często wyobrażał sobie, jak może wyglądać to miejsce. Był trochę pijany. Za­nim wylądowali, stewardesa przyniosła mu jeszcze jedną bloody mary. «Podwójna wódka, mało soku. Tabasco i pieprz». Na tacy stały dwie szklanki. Gdy zdjął swoją, ona wzięła do ręki tę drugą i powiedziała:

– Wypiję z panem. Zamiast śniadania. Żeby poczuć, jak to jest. Za­raz i tak kończę pracę.

Stuknęli się szklankami.

Czuł się trochę jak znieczulony. To dobrze – myślał – nie poczuję tak mocno tych skaleczeń.

Do budynku jej firmy prowadziła szeroka brama upstrzona różnoko­lorowymi szyldami. Szyld jej firmy był wśród nich. Upewnił się zaraz rano. Około południa bramę zasłonił duży terenowy samochód z przy­ciemnionym szybami. Ktoś wysiadł z niego po tamtej stronie i wszedł do budynku. Kierowca zaparkował dokładnie na wprost bramy, ignoru­jąc zakaz parkowania w tym miejscu. Otworzył okno, zapalił papierosa i czytał spokojnie gazetę. Czasami spoglądał na zegarek. Widać było, że czeka na kogoś.

W pewnym momencie wysiadł i zaczął obchodzić samochód, oglą­dając z uwagą opony. Jedną po drugiej. Gdy skończył, przeszedł przez ulicę, kierując się w stronę kiosku z gazetami. Przechodząc obok ławki, na której on siedział, uśmiechnął się. W kiosku kupił papierosy i wrócił do samochodu.

Po chwili pośpiesznie wysiadł i obiegł samochód, żeby odebrać tor­bę od osoby wychodzącej z bramy. Ruszyli. Ignorując całkowicie inne auta na ruchliwej ulicy, zaczął zawracać, blokując całkowicie ruch. Zrobił się nagle straszny tumult.

W pewnej chwili samochód znalazł się dokładnie na wprost ławki. Spojrzał na kierowcę. Obok siedziała ona! W tym momencie samochód przyśpieszył. Po chwili zniknął w uliczce za kioskiem.

Tego samego wieczoru wrócił do Frankfurtu. Wysiadł z samolotu zbyt pijany, aby jechać samochodem. Oddał go w Avis na lotnisku we Frankfurcie i wrócił do Monachium pociągiem. Trwał w półśnie wy­muszonym przez zmęczenie i alkohol. Kierowca tamtego samochodu cały czas uśmiechał się do niego.

@11

Sześć miesięcy później.

ON: Tydzień spędzała w klinice, tylko na weekendy wracała do do­mu. Ordynator był dobrym znajomym jej ojca i załatwił wszystko tak, aby miała pokój praktycznie tylko dla siebie.

Mieszkali już w nowym mieszkaniu. Od wschodniej strony, tam gdzie był balkon, okna wychodziły na las. Na pokój dziecinny przezna­czyli ten najbardziej nasłoneczniony. Był już praktycznie urządzony. Dla chłopca. Wiedziała, że będzie miała syna. Widziała to u ginekolo­ga na ekranie i potem na wydruku USG.

Wszyscy tak niewiarygodnie dbali o nią. Matka obiecała, że wpro­wadzi się do nich na kilka pierwszych tygodni po urodzeniu. Była taka dobra dla niej. Tylko czasami pytała:

– Dlaczego ty się tak mało uśmiechasz?

Tego czwartku w klinice odwiedziła ją Asia. Wiedziała, że dzisiaj nie będzie jej męża, więc przyszła. Wyglądała świetnie. Schudła. Skró­ciła i rozjaśniła włosy. Uśmiechała się cały czas.

Zaczęły wspominać Paryż. Śmiały się. Było jak dawniej.

– A pamiętasz tego recepcjonistę z hotelu? – zapytała w pewnym momencie Asia. – Widać było, że tylko ty mu się podobasz. Alicja nie mogła tego przeżyć. A pamiętasz...

Przerwała jej i zapytała szeptem, rozglądając się dokoła:

– Asiu, zrobisz coś dla mnie? Asia spojrzała na nią z uwagą.

– Mogłabyś pójść do mojego biura i odczytać pocztę komputerową, która do mnie przyszła? Ja wiem, że to już pół roku, ale jestem pewna, że Jakub coś napisał. – Spuściła głowę na dół i wyszeptała: – Chciała­bym wiedzieć, że mi przebaczył.

Podała Asi kartkę z kodem i hasłem do jej skrzynki pocztowej.

– Jestem prawie pewna, że nie zmienili kodu w bramie prowadzącej do naszych biur. Idź tam późno, kiedy już nikogo nie będzie. Pójdziesz?

87
{"b":"101711","o":1}