Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pamięta, że gwałtownie odwróciła głowę, oszołomiona ohydą tego okrucieństwa, i zaczęła uciekać. Asi nie było już przy niej; biegnąc, ką­tem oka zauważyła, że klęczy w wysokiej trawie i wymiotuje. W tamtej chwili było jej to zupełnie obojętne. Chciała tylko jak najszybciej zna­leźć się jak najdalej od tego miejsca. Zatrzymała się dopiero na polu z kalafiorami. Usiadła w bruździe między dwoma rzędami kalafiorów i z obrzydzeniem myślała o nieskończonym okrucieństwie ludzi.

Z zamyślenia wyrwał ją dopiero krzyk Asi, która przestraszyła się, gdy wracając, zobaczyła ją siedzącą pośród kalafiorów.

Podeszła i usiadła obok. Milczały razem przez jakiś czas. W pew­nym momencie podniosła się i otrzepując piach ze spodni, powiedziała z nienawiścią:

– Jeżeli to z reinkarnacją jest prawdą, to życzę temu skurwielowi z młotkiem, żeby w następnym życiu był krową. I żeby przyszedł na świat w okolicy Nimes.

Po tygodniu przyzwyczaiły się do kalafiorów. Spędzały na polu praktycznie całe dnie. Potem wracały razem do małego domku gospo­darczego, który farmer przerobił na pokoje dla pracowników. I znowu były razem. Przygotowywały kolację i dalej rozmawiały. Były jak mał­żeństwo pracujące w jednym biurze. Nie było tematu, którego nie omó­wiły. Obie czuły, że ich przyjaźń pogłębia się z każdym dniem. Mimo że w wielu kwestiach różniły się, szanowały swoją odrębność i wysłu­chiwały z ciekawością, co druga ma do powiedzenia.

Czas szybko mijał. Chodziły po polu i przez osiem, a czasami nawet więcej godzin przytulały do siebie te kalafiory. Opowiadały sobie przy tym niezwykłe historie, śpiewały i liczyły pieniądze, które zarobiły.

To zdarzyło się dokładnie na tydzień przed planowanym powrotem do Polski.

Była wyjątkowo upalna sobota i tego dnia na polu stawiła się cała ro­dzina farmera. Kiedy wszyscy dorośli pracowali, czteroletni Fran9ois, ra­dosny blondynek o twarzy dziewczynki, i jego ośmioletni brat Theodore – ulubieniec ojca – odpoczywali w cieniu drzewa przy drodze. Dzieci pil­nowała Brownie, golden retriever o złocistej sierści. Nie odstępowała chłopców na krok. Asia patrzyła na nią jak oczarowana. Asia, która ko­chała wszystkie zwierzęta, od pająków do koni, uważała, że pies to jedy­ny przyjaciel, którego można sobie kupić, a Brownie była psem, którego kupiłaby za «wszystkie pieniądze, które ma i jeszcze mieć będzie».

Dzień pracy dobiegał końca. Ustawili skrzynki z kalafiorami na przyczepie starego ciężarowego chevroleta i przygotowywali się, aby ruszyć do domu. Mały Theodore błagał rodziców, by pozwolili mu je­chać przed nimi na dziecinnym rowerku.

Ziemia była wyschnięta, popękana i pokryta jasnobrązowym pyłem. Gdy ruszyli, chmura kurzu uniosła się spod kół i nie było nic widać da­lej niż na metr. W pewnym momencie pojawiła się Brownie. Zachowy­wała się dziwacznie. Szczekała przeraźliwie głośno, próbowała gryźć przednie opony chevroleta. Nagle dosłownie rzuciła się pod prawe przednie koło samochodu.

Chevrolet przejechał ją i zatrzymał się.

Kurz opadł. Niecałe dwa metry przed samochodem w głębokim doł­ku leżał Theodore i płakał rozpaczliwie, przygnieciony swoim rowe­rem. Dwie sekundy później chevrolet przejechałby po nim.

Asia siedziała z przodu między skrzynkami kalafiorów i widziała wszystko dokładnie. Zeskoczyła z naczepy, wczołgała się pod chevroleta i wyciągnęła Brownie spod samochodu.

Brownie nie żyła.

Theodore wstał i pojechał rowerem dalej, jak gdyby nic się nie sta­ło. Asia klęczała przy Brownie i głaskała jej pysk. Drżała na myśl, co stałoby się, gdyby nie ona. W ciszy, która zapadła, wszyscy musieli o tym myśleć. Ojciec Theodore'a także. To on prowadził chevroleta. Gdyby nie pies, przejechałby własnego syna. Spojrzała na niego. Był blady jak ściana, próbował trzęsącymi się palcami wyciągnąć papiero­sa z pudełka. Jego żona, siedząca przy nim na miejscu pasażera, doty­kała cały czas rękami swojej twarzy i coś szeptała do siebie.

W pewnym momencie ojciec Theodore'a wysiadł z samochodu. Podszedł do Brownie, podniósł ją z ziemi, dotknął ustami jej karku, przytulił mocno do siebie i niosąc na rękach, poszedł przez pole w kie­runku domu. Nikt go nie zatrzymywał.

Nawet teraz, w autobusie do Paryża tyle lat później, gdy przypomi­nała sobie to zdarzenie, zastanawiała się, czy Asia wtedy też czuła ten wstyd.

Wstyd bycia człowiekiem.

Ona miała to uczucie. Bohaterstwo zwierzęcia i okrucieństwo czło­wieka spotkały się na polu w Nimes niemal oko w oko. Z tego miejsca, w którym Brownie rzuciła się pod koła chevroleta, widać było wyraźnie zabudowania z krowami.

Kiedyś rozmawiała na ten temat na ICQ z Jakubem. On najpierw oczywiście wszystko sprowadził jak zawsze do genetyki. Mapa gene­tyczna psa różni się od mapy człowieka w bardzo niewielkim, statystycy powiedzieliby, że w zaniedbywalnym, stopniu. Po prostu pewnej grupie ssaków dwunożnych znanych jako ludzie udało się załapać w cyklu rozwoju na trochę więcej mutacji. U Darwina też, na jego słyn­nym drzewie, gałąź, na której siedzą psy, jest niewiele poniżej tej, na której z taką pychą rozłożyli się obozem ludzie. Patrzą z tej swojej naj­wyższej gałęzi z pogardą na wszystko tam w dole. Są tacy cholernie dumni z siebie. Przecież to oni, a nie jakiś inny naczelny gatunek, wyewoluowali tak spektakularnie daleko, że jako jedyni potrafią mówić.

Wtedy w Nimes – i teraz zresztą też – jednego była absolutnie pew­na: gdyby świat wybrał inny scenariusz rozwoju, dając na przykład wszystkim tę samą liczbę mutacji i gdyby także psy mogły mówić, to i tak nigdy nie zniżyłyby się do tego, aby odezwać się do ludzi.

W tej rozmowie o ludziach i psach opowiedziała oczywiście Jaku­bowi historię o Brownie. Ku jej dotkliwemu rozczarowaniu nie podzie­lał ani jej podziwu, ani wzruszenia, które w niej to wspomnienie wywo­łuje do teraz. Uważał, że Brownie zrobiła co zrobiła nie z miłości ani z przywiązania do małego Theodore'a, ale z «poczucia obowiązku», na dodatek niemającego nic wspólnego z poczuciem obowiązku odpowie­dzialnych, zdolnych do przewidywania przyszłości ludzi. «Poczucie obowiązku Brownie» było wytresowane, tak jak czasami wytresowane jest «poczucie obowiązku» panicznie bojących się swojego szefa wy­lęknionych podwładnych, gotowych zrobić wszystko, aby tylko ich nie zwolniono. Brownie w wyniku tresury bała się «kary» za pozostawienie Theodore'a bez opieki, a jako pies pozbawiona kognitywnego przewi­dywania nie mogła wiedzieć, co się stanie, gdy przejedzie ją ciężarów­ka. Dlatego gdy wszystko inne zawiodło, po prostu rzuciła się pod nią.

Pamięta, że czytała to jego wyprute z emocji logiczne wyjaśnienie i czuła, jak to zdarzenie z Brownie odzierane jest na jej oczach z legen­dy. Pomyślała, że nawet jeśli ma rację, to mógł sobie darować ten wy­wód. Naukowiec się znalazł! Co on może wiedzieć o Brownie oprócz tego, że miała geny jak wszystkie inne psy? Tego, jak Brownie patrzyła na Theodore'a, nie odda żaden program sekwencjonujący geny. Nigdy.

Kilka tygodni później zupełnie przypadkowo wrócili do zdarzeń z Nimes. Jakub potrafił tak poprowadzić ich rozmowy na ICQ, że czę­sto pojawiał się w nich temat Boga. Ona nie wierzyła w Boga; jej kon­takt z Kościołem skończył się zaraz po chrzcie, który jej rodzice zainscenizowali głównie po to, aby sąsiedzi dali im spokój.

Na początku ich znajomości to, że Jakub przy swoim tak bardzo na­ukowym i bezwzględnie racjonalnym podejściu do świata tak często powoływał się na Boga, drażniło ją trochę. W przypadku człowieka, który, jak Jakub, podawał w wątpliwość praktycznie wszystkie aksjo­maty i powszechnie uznawane prawdy, ciążenie ku czemuś tak bardzo opartemu na wierze i w swej istocie na nieracjonalnym idealizmie, by­ło jak dysonans. Potem, wczytując się z uwagą w to, co pisał o religii, teologii i swojej wierze, zaczęła ów dysonans minimalizować. Zniknął zupełnie, gdy któregoś dnia przeczytała w e-mailu od niego:

Mimo że wiem mniej więcej, co działo się przez pierwszych kilkadziesiąt se­kund po Wielkim Początku i wiem, jak z plazmy kwarków i gluonów zaczął two­rzyć się ten nieożywiony wszechświat, ciągle nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cały ten projekt mógł powstać tylko w nieskończonym umyśle jakiegoś Kon­struktora. Nigdy nie słyszałem też o żadnej konferencji naukowej, na której pre­zentowano by referaty o istnieniu lub nieistnieniu Boga. Takich konferencji nie organizował nawet Stalin, a on nie wzdragał się przecież przed poprawianiem genetyki – na pewno słyszałaś o nadwornym genetyku Stalina, Łysence – aby marksiści broń Boże nie dziedziczyli po arystokratycznych przodkach. Nie ma absolutnie żadnych powodów, poza psychologicznymi, które mogłyby mi uniemożliwić wiarę w Boga tylko dlatego, że są czarne dziury i obowiązuje strasznie mądra teoria strun. Idea Stworzyciela jest jeszcze bardziej kusząca, gdy od kwarków przejdziesz do życia. Fakt, że na tym odprysku materii, jakim jest Zie­mia, powstało życie, jest dowodem na to, że zdarzenia nieprawdopodobne się zdarzają. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne, z punktu widzenia modeli pro­babilistycznych, jest istnienie człowieka, który, pomijając nawet umysł, ma ciało będące systemem o takiej złożoności, że istnienie Wielkiego Programisty na­suwa się samoistnie. Niektórzy uważają, że Bóg uruchomił program i na tym skończyła się jego rola. Program wykonuje się sam, bez jego udziału i jego in­terwencji. Tak myślą deiści. Czasami myślę, że mają rację, kiedy patrzę na ca­le to zło dookoła.

58
{"b":"101711","o":1}