Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ciszę przerwała Asia, prosząc żołnierza, aby zatrzymał się na na­stępnym parkingu. Wysiadła i poszła do budki telefonicznej. Gdy wró­ciła do samochodu, powiedziała po polsku:

– Słuchaj, ten kolejarz z Berlina zdążył nauczyć się po polsku! Gdy zrobiło się tak smutno, poczułam, że muszę do niego zadzwonić i jesz­cze raz podziękować. Zrobił dla nas genialną rzecz, wywożąc na auto­stradę. Wyobraź sobie, że prawie zaniemówił, gdy mnie usłyszał. A na końcu powiedział tak śmiesznie, jak dziecko: «Dziękuję pani».

We Frankfurcie żołnierz wysadził je przy biurze studenckim, które koordynowało tanie wyjazdy prywatnymi samochodami do większych miast w Europie. Za niewielkie pieniądze można było zostać pasaże­rem w samochodzie jadącym na przykład do Lyonu. W pewnym mo­mencie Amerykanin przeładował ich plecaki do czarnego bmw stoją­cego przed biurem, powiedział coś do kierowcy po niemiecku i poleci) im się przesiąść do bmw. Nie zdążyły się z nim nawet pożegnać, gdy kierowca bmw ruszył gwałtownie. Patrzyła na tego amerykańskiego żołnierza i myślała o jego żonie, która zginęła w Tel Awiwie.

Do Lyonu dotarli nad ranem, ale utkwili w gigantycznym korku, który rozładował się dopiero po południu. Upał dochodził do 35 stopni. Kierow­ca klął bez przerwy. One mu wtórowały. Potem, z nudów, nauczyły go kląć po polsku. Gdy wysiadały na rogatkach Lyonu, były z siebie dumne. Kierowca, młody niemiecki blondynek w eleganckim garniturze od naj­lepszych krawców, klął w skupieniu w swoim klimatyzowanym i deka­dencko wyposażonym bmw jak najprawdziwszy żuł spod budki z piwem na Woli. I na dodatek w przerwach, gdy w ogóle nic nie ruszało się na au­tostradzie, robił notatki transkrypcji wszystkiego, czego go nauczyły. Ta­ki pilny! A może Niemcy już tak mają, że do wszystkiego robią notatki.

Zaczęło się robić późno. Następnego dnia rano miały się zameldo­wać na farmie w pobliżu Nimes, aby podjąć pracę. Za Lyonem późnym popołudniem ciężarówka hiszpańska zabrała je dalej. Kierowca miał postój w Nimes!

Gdy Asia zobaczyła drogowskazy na Avignon, zapytała kierowcy, czy to ten «Avignon z mostem». Gdy ten potwierdził, nie uzgadniając nawet z nią tego, zaczęła go prosić, aby zjechał z autostrady do tego miasta i je wysadził.

– Nie wybaczyłabym sobie, gdybym przejeżdżając tuż obok, nie zo­baczyła tego mostu. Ty też nie wybaczyłabyś sobie, prawda? – powie­działa. – Zobaczymy tylko ten most, zjemy coś i pojedziemy pociągiem dalej. Zgódź się – mówiła w ten swój nieznoszący sprzeciwu sposób.

Oczywiście, chciała zobaczyć ten most. Poza tym już dawno nie by­ła tak głodna jak wtedy. Od Frankfurtu nic nie jadły.

Most był normalny. Zupełnie nie pasował do swojej sławy. Drama­tyczne było w nim jedynie to, że kończył się niespodziewanie i nie docierał na drugą stronę rzeki. To mogło pobudzać fantazje. Ale tylko tych, którzy nie znali prawdziwej historii jego zniszczenia. Asia znała ją w szczegółach i na fantazje nie zostało już miejsca.

Przeszły na sam koniec, tak daleko, jak się tylko dało, i dołączyły do turystów, którzy już tam byli. Usiadły na swoich plecakach, rozpięły bluzki i zaczęły się opalać.

Gdy wróciły jakiś czas później na dworzec, okazało się, że nie ma już żadnych połączeń do odległego o 100 km Nimes. Wróciły pod most i rozbiły namiot, który Asia «dla pewności» dźwigała ze sobą. Chociaż było to nielegalne, spędziły noc pod mostem w Avignon – ukryły się z namiotem za ciężarówką stojącą na parkingu.

Do farmy dotarły o pół dnia za późno. Praca przy zbiorze winogron została już rozdzielona. Młody Algierczyk pełniący rolę personalnego rozkładał tylko ręce i udawał zmartwienie. Pamięta, że miała łzy w oczach, przeklinała Avignon, Asię Demarczyk, która śpiewała o tym idiotycznym moście, i tego Algierczyka, który nic nie mógł zrobić. W pewnym momencie do probierni wina, w której urzędował Algier­czyk, wszedł ogromny mężczyzna. Był ubrany w biały podkoszulek po­plamiony krwią i skórzany fartuch wiszący na jego szyi na postrzępio­nych rzemieniach i przewiązany na biodrach szerokim pasem. Mimo upału miał na nogach kalosze. Też czerwone od krwi. Wyglądał maka­brycznie. Algierczyk powitał go jak dobrego znajomego, nie zwracając najmniejszej uwagi na jego wygląd. Gdy olbrzym podszedł do chło­dziarki i odwrócił się do nich plecami, aby wyciągnąć skrzynkę z wodą mineralną, zobaczyły, że podkoszulek ma na plecach wyblakły czarny napis Uniwersytet Warszawski. W pewnym momencie Algierczyk za­czął mu coś opowiadać, wskazując na nie. Po chwili olbrzym podszedł do nich i czerwieniąc się jak mały chłopiec, powiedział po polsku:

– Obok jest jeszcze jedna farma. Oni tam uprawiają kalafiory. Po­trzebują akurat ludzi do pracy. Nie płacą tak dużo jak przy zbiorze wi­nogron, ale można tam pracować dłużej niż dwa tygodnie. Jeśli chcecie, on zadzwoni i zapyta, czy was przyjmą.

Chciały. Nawet bardzo.

Od następnego dnia wstawały o piątej rano i jechały z rodziną wła­ściciela farmy na pole. Praca polegała na osłanianiu kalafiorów od słoń­ca. Zakłada się kilkaset różnokolorowych cieniutkich gumek na lewą rękę od nadgarstka do ramienia i podchodzi się do wegetującego kala­fiora – nie wyobrażała sobie, że mogą być aż tak duże – zbiera się jego liście razem i owija nimi kwiat, a na koniec ściska gumką. Osłania to kalafior od słońca, dzięki czemu nie brunatnieje i można go korzystnie sprzedać.

O piątej rano kalafiory są mokre od przeraźliwie zimnej rosy. Pole, które się im trafiło, miało 6 km długości. Idzie się więc 6 km, nachyla nad każdym kalafiorem po drodze, obejmuje się go jak dziecko i zakła­da tę gumkę. Po objęciu kilku kalafiorów jest się dokumentnie mokrym i drży z zimna. W południe zresztą też jest się mokrym. Tym razem od potu; przed upałem nie ma się gdzie ukryć, bo na polach kalafiorowych nie ma drzew. Gdy dojdzie się do końca pola, trzeba zawrócić. Z po­wrotem jest też 6 km. Wie się o tym najlepiej, gdy obejmuje się pierw­szy kalafior pierwszego kilometra.

Po pierwszym dniu nienawidziła wszystkie kalafiory we wszech­świecie i tego, kto je przywiózł do Europy. Po drugim miała granatową od siniaków całą lewą rękę, ściskaną przez dziesięć godzin ciasnymi gumkami. W trzecim dniu dostały wypłatę za pierwsze trzy i nienawiść do kalafiorów wyraźnie opadła, a i ręka już nie była taka granatowa.

Tego dnia postanowiły odwiedzić olbrzyma w podkoszulku Uni­wersytetu Warszawskiego. Wiedziały tylko tyle, że miał na imię An­drzej, ale mimo to nie miały wątpliwości, że go odnajdą. Przypuszcza­ły, że raczej rzadko we francuskich winnicach pracują tak olbrzymi ludzie jak ich Andrzej i jeszcze rzadziej są przy tym z Polski.

Za zarobione pieniądze kupiły kilka puszek piwa i na skróty, przez pola kalafiorowe, poszły do znanej sobie probierni wina. Były w do­skonałych humorach. W połowie drogi otworzyły piwo i popijając, żar­towały i śmiały się rozbawione. Pole kalafiorowe skończyło się i z bocznej drogi wyjechał nagle ktoś na rowerze. Zapytały o Andrzeja. Wyglądało na to, że każdy go tutaj znał. Dowiedziały się, że pracuje przy budynkach gospodarczych, kilkaset metrów za probiernią. Gdy zbliżały się do nich, słyszały głośne ryczenie krów.

Po chwili przechodziły, wstrzymując oddech z powodu strasznego smrodu, wzdłuż długiej, otynkowanej na biało obory. Minąwszy ją, z puszkami piwa w dłoniach, uśmiechnięte i rozbawione wyszły na coś w rodzaju podwórza gospodarczego.

Tego, co zobaczyły, nie zapomni do końca życia.

Od wrót obory w kierunku pola prowadził rodzaj wąskiego koryta­rza, wyznaczonego przez konstrukcję z brązowych od rdzy stalowych prętów. W wielu miejscach pręty oderwały się od spawów i wygięły do wnętrza korytarza. Tuż przy wrotach stał na ułożonym z belek podwyż­szeniu młody mężczyzna z butelką piwa w jednej dłoni i długą elektroda, podobną do tych, jakich używają spawacze, w drugiej. Wpychając elektrodę pomiędzy prętami ogrodzenia, wbijał ją w karki krów, wyga­nianych przez kogoś ze stajni. Przerażone i rażone prądem krowy zry­wały się do panicznej ucieczki, raniąc się dotkliwie o wystające pręty. Na końcu korytarz skręcał gwałtownie, zwężając się przy tym wydat­nie. Krowy, aby przecisnąć się przez to zwężenie, musiały zwolnić. Mi­jały to zwężenie i wychodziły na wybetonowany okrągły placyk. W je­go centrum stał Andrzej, ubrany w znany już im skórzany fartuch. Na rękach miał długie do łokci czarne rękawice. W prawej ręce trzymał du­ży młot, z tych, których używa się do wbijania pali w ziemię lub do roz­bijania gruzu. Gdy krowa wydostawała się na betonowy placyk za prze­wężeniem, Andrzej jednym potężnym uderzeniem młota między oczy rozbijał jej czaszkę. Krowa wydawała wtedy charczący odgłos i prze­wracała się na beton. Z uszu, a czasami, gdy Andrzej nie trafił dokład­nie, także z rozbitych pustych oczodołów, wypływała krew zmieszana z płynem i żelatyną ze zmiażdżonych gałek ocznych. Na placyk wyjeż­dżał wózek akumulatorowy, podobny do tych, których używa się do przewożenia palet, wysuwał ogromne stalowe widły pokryte resztkami przyklejonej krwią sierści, podnosił jeszcze drgającą w konwulsjach krowę i wiózł do pobliskiego budynku. Na plac wchodziła następna krowa.

57
{"b":"101711","o":1}