Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Umówił się na szesnastą i... zaspał.

A położył się do łóżka w sobotę przed północą.

Nawet nie zastanawiał się, czy może być inaczej. Podświadomie czuł, że nie. Ten projekt był jego życiem. Wszystko musiał mu podpo­rządkować.

«Nie przyjdziesz do laboratorium tylko wtedy, gdy jesteś naprawdę bardzo chory. Chory naprawdę jesteś dopiero wtedy, gdy dłużej niż kil­kanaście godzin plujesz krwią».

Tak zdefiniował to krótko i obrazowo hinduski programista, który dołączył do nich mniej więcej w tym samym czasie co on.

Zastanawiał się, czy tylko on tak pracuje. Czasami pytał o to kolegów z grupy. Pamięta, jak jeden z nich, Janusz, drugi Polak w tym zespole, stypendysta Fundacji Kościuszkowskiej, informatyk z Uniwersytetu To­ruńskiego pracujący w Queens College w Nowym Jorku, powiedział mu:

«Stary, ja dopiero dzisiaj zauważyłem, że moja mała Joasia jest już w trzeciej klasie. A jutro odbiera świadectwo i zaczyna wakacje».

Od kilku tygodni wstawał o wpół do piątej, zapalał papierosa, zbie­rał porozrzucaną po całym pokoju odzież, nastawiał kawę i cucił się lo­dowatym prysznicem w łazience na parterze. Często zdarzało mu się dopiero pod prysznicem zauważyć, że wszedł tam z papierosem. Ubie­rając się, łykał kawę, wrzucał do plecaka kartki z notatkami, które zro­bił ostatniej nocy, i wybiegał, aby wsiąść do samochodu Jima, który czekał na niego już od kilku minut.

Jim, odkąd rozpoczął pracę na budowie nieopodal jego uniwersyte­tu, podwoził go do Tulane. Codziennie czekał na niego, zawsze w naj­lepszym nastroju, zawsze uśmiechnięty i świeży jak wiosenna łąka. Wywoływał w nim tym swoim stanem i nastrojem rodzaj rozdrażnienia i niechęci. Jak można być tak radosnym o piątej rano, po tak krótkiej nocy i siedząc w takim samochodzie?

Jim miał buicka z lat sześćdziesiątych, bez klimatyzacji, co w No­wym Orleanie uchodziło za dowód albo wyjątkowej biedy, albo przy­należności do jakiejś wyjątkowo masochistycznej sekty religijnej. Po­nadto tylne drzwi po stronie pasażera były albo przywiązane grubym sznurem do zagłówka siedzenia kierowcy, albo musiały być trzymane w trakcie jazdy przez pasażera.

Wsiadał do samochodu Jima z zamkniętymi oczami, brał z popiel­niczki papierosa, który czekał na niego zapalony, i ruszali. Rozmawiać zaczynali dopiero po pierwszych kilku milach, gdy Jakub się budził. Jim znał ten ceremoniał i zachowywał się jak wierny i lojalny prywatny kierowca brytyjskiej rodziny królewskiej.

Rychło zaczęło zdarzać się coraz częściej, że nie nocował w domu, zostając w biurze i pracując z krótkimi przerwami przez całą noc.

Tamtej nocy, gdy zadzwonił Jacek, tak właśnie było.

Dochodziła czwarta w nocy z soboty na niedzielę.

Jim był akurat u niego w biurze. W milczeniu nachylał się nad elek­troniczną aptekarską wagą, którą ustawił obok jego komputera. Odwa­żał w największym skupieniu porcje kokainy, pakując je we wcześniej przygotowane woreczki. Na biurku obok komputera leżały rzędy folio­wych paczuszek z białym proszkiem. Każdy woreczek zawierał cztery «kreski».

Gdy skończył, na biurku leżała kokaina za 50 tysięcy dolarów.

Obszedł je dookoła, bez słowa zgarniając pakunki do obtłuczonej i po­giętej walizeczki. Skończył, zakodował zamek walizki, przeciągnął jedną z bransolet policyjnych kajdanek przez swoją lewą dłoń i zamknął spe­cjalnym kluczem na przegubie. Druga bransoleta była przyspawana do walizki. Podszedł do Jakuba i bez słowa położył klucz od kajdanek na kla­wiaturze jego komputera. Wychodząc, spojrzał mu w oczy i powiedział:

– To naprawdę ostatni raz. Nie gardź mną. Przepraszam.

Jakub był wściekły i rozgoryczony. Wściekły na siebie, że zgodzi! się na to. I nie chodziło mu nawet o to, że ryzykował absolutnie wszyst­ko, co osiągnął w swoim życiu, że stał się po raz drugi świadomie – bo przecież nieprzymuszony wyraził na to zgodę – pomocnikiem faceta, który zaopatruje ćpunów; najbardziej bolało go to, że Jim tak go roz­czarował. Że tak perfidnie wykorzystuje ich przyjaźń.

Czuł się zdradzony.

Obiecał mu przecież, że tamten raz sprzed trzech miesięcy był «na­prawdę pierwszy i ostatni», «że teraz tylko spłaci długi i wyjdzie z tego kanału» i że «może to zrobić tylko tutaj, bo przecież nikt nie wpadnie na to, że w Tulane na genetyce kroją miał», jak nazywał to swoje porcjo­wanie.

Dzisiaj, gdy Jim przed godziną zapukał do drzwi jego biura, nie przyszło mu do głowy, że znowu ma «towar». Stanął z tą walizką przy­kutą do lewego przegubu i z trudem ukrywając drżenie głosu, powie­dział:

– Jak tego nie pokroję dzisiejszej nocy u ciebie, to już nigdy nie bę­dę mógł cię przywieźć do szkoły rano. Pozwól... błagam.

Pozwolił.

Przez cały czas stał odwrócony do niego plecami, kipiał z wściekło­ści i milczał. Nie chciał na to patrzeć.

Taka naiwna wiara dziecka, że gdy się zamknie oczy, to wcale nie jest ciemno.

Wrócił do biurka, dopiero gdy Jim zatrzasnął za sobą drzwi.

Na klawiaturze jego komputera leżał klucz do kajdanek, którymi Jim przykuwał się dla pewności do walizki z koksem i dwa małe folio­we woreczki z białym proszkiem.

Dla niego.

Ostatnim razem, gdy Jim pakował u niego towar, też spróbował ko­kainy.

W pewnym momencie, gdy jego biurko było w połowie pokryte fo­liowymi woreczkami, Jim odszedł od wagi, zdjął ze ściany starą foto­grafię w drewnianej ramie, zdmuchnął kurz ze szkła i zaczął je podgrzewać płomieniem zapalniczki. Wysypał zawartość jednego woreczka na wysuszoną szklaną powierzchnię i podzielił biały proszek na trzy równe paski o długości około 8 cm. Następnie zapalił papierosa, wyjął z portfela oprawioną w drewienko połowę żyletki i zaczął po ko­lei szatkować proszek w paskach. Trwało to około pięciu minut. Potem wydobył z kieszeni zmięty zielony banknot, zwinął go w rurkę i we­pchnął jej koniec w nos. Nachylił się nad jednym z pasków proszku i wciągnął cały. Drobne resztki, które zostały na szkle, zebrał zmoczo­nym śliną kciukiem i rozprowadził na dziąsłach. Potem odwrócił się do Jakuba, wyciągnął rękę ze zwiniętą jednodolarówką i uśmiechając się do niego, powiedział:

– Spróbuj. Będzie ci dobrze. Ja stawiam.

Choć obserwował cały ten ceremoniał Jima z nieukrywanym zdu­mieniem, nie wahał się ani chwili. Podszedł do biurka, wetknął koniec rurki w nozdrze i jednym wdechem wciągnął całą kreskę. Poczuł na­tychmiast lekkie zimno i wyraźne odrętwienie w nosie. Wrócił na swo­je krzesło przy monitorze, usiadł wygodnie i czekał. Ciekawość mie­szała się z niepokojem.

Po kilku minutach poczuł wyraźnie, że zmęczenie, spowodowane szesnastoma godzinami intensywnej pracy, mija. Miał uczucie świeżo­ści, siły, energii. Mógł zaczynać następnych szesnaście godzin. A jesz­cze niedawno, zanim przyszedł Jim, padał ze zmęczenia i cucił się smo­listą kawą i papierosami. Nagle był rześki jak po porannym zimnym prysznicu po długiej, spokojnie przespanej nocy.

To było coś.

Odrobiną proszku zawierającą 25 połączonych ze sobą atomów oszukał swoje ciało i mózg. Nagle poczuł się także silny, błyskotliwy i wyjątkowo bystry. Wydawało mu się, że gdyby teraz zaczął progra­mować, napisałby najlepszy program swojego życia.

I wcale nie miał uczucia, że nie jest sobą. Jak najbardziej czuł, że to właśnie on, ten sam Jakub, tyle tylko że nabrał niezwykłego znaczenia. Już nie miał lęków i obaw, żadnych wątpliwości i rozterek.

Miał za to zawsze rację.

Przez krótką chwilę delektował się tym uczuciem. Zaczynał rozu­mieć, że ludzie mogą chcieć fundować sobie takie stany częściej.

Szczególnie słabi ludzie lub muszący poczuć siłę albo przynajmniej zagrać silnych. Wystarczy kilka gramów związku chemicznego, spraw­na błona śluzowa i jest się bardzo ważną, mądrą, silną, dowcipną, uro­czą, elokwentną, czarującą, świadomą swojej siły osobą, którą zawsze chciało się być. Trwa to zazwyczaj góra kilkanaście minut, kosztuje kil­kadziesiąt dolarów, jest nielegalne, uzależnia, uszkadza serce i mózg. Ponadto później ma się gigantycznego kaca, którego nie miałoby się nawet po hektolitrze żywego zacieru.

39
{"b":"101711","o":1}