Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kokaina nie wywołuje żadnych halucynacji, kolorowych snów i wrażenia unoszenia się nad zroszoną letnią rosą łąką pełną motyli i na­gich nimf.

To nie ten związek chemiczny.

Ten jest zbyt drogi, aby marnować go na takie banalne stany, które na dobrą sprawę może załatwić dobra muzyka, butelka wina lub zakochanie.

Z kokainą przeżywa się sny o potędze. Po kokainie ma się lepsze ge­ny. I jest się dzieckiem znacznie lepszego Boga. Tego nie załatwi czło­wiekowi żadne wino, żadna muzyka i żadna kobieta. Poza tym nic tak nie przekształca normalnego, spokojnego seksu w «wodorową eksplozję», jak mówił Jim. To było najbardziej niebezpieczne. Normalny seks w po­równaniu z pokokainowym to jak «kochać się z manekinem z domu to­warowego w Moskwie albo w Berlinie Wschodnim». Po czymś takim mogą pozostać zbyt dobre wspomnienia i zbyt szara teraźniejszość. We­dług Jima tylko po LSD mogło być lepiej. «Bo wtedy – mówił – upra­wiasz seks wszystkimi komórkami, a samych neuronów masz miliardy».

Z niebezpieczeństwa tego wszystkiego zdał sobie sprawę tego wie­czoru, gdy Jim wyznał, że «seks bez substancji napawa go panicznym lękiem». Przestawał być dla niego realizacją pragnienia, a stawał się te­stem, «czy on jeszcze w ogóle może».

«Bo widzisz, bez substancji to jest jak wpychanie ślimaka w szcze­linę automatu telefonicznego, który stał kilkanaście godzin na mrozie» – mówił.

Pamięta, że gdy jeszcze trwał w tym stanie, Jim, który obserwował go uważnie przez cały czas, tym swoim tonem absolutnego znawcy po­wiedział: «Mówiłem, że będzie ci dobrze».

Było dobrze.

Zaczęli rozmawiać.

Chociaż znali się już i przyjaźnili przeszło pół roku, nigdy dotąd nie rozmawiali tak otwarcie i szczerze jak wtedy, po kokainie. Zawsze chciał go o to zapytać, ale nigdy dotąd się nie ośmielił. Teraz nieśmiałość nie istniała, więc zapytał o Kimberley, o której Jim nigdy nie po­wiedział «moja dziewczyna», «moja kobieta», «moja narzeczona», ale z którą bywał, sypiał i robił zakupy.

Kimberley, którą tylko Jim tak nazywał, bo wszyscy inni zwracali się do niej po prostu Kim, była studentką Tulane University. Studiowa­ła na ostatnim roku prawa; ostatnio czytał w uniwersyteckiej gazetce, że była absolutnie najlepszą studentką w historii tego wydziału, a na wydziale było około 6 tysięcy studentów. Wszyscy, którzy ją znali, wiedzieli, że to nie efekt pomocy ojca, znanego chirurga i jednocześnie rektora Akademii Medycznej przy Tulane.

Ojciec Kim kochał ją bardzo, ale na swój sposób, w pośpiechu, w tych nielicznych wolnych chwilach między dyżurami w klinice, wy­kładami, kongresami, podróżami służbowymi i projektami, w których uczestniczył. Kochał ją na tyle, aby jedynie dla niej trwać w białym małżeństwie z kobietą, która zdradziła go już w trakcie podróży poślub­nej i najbardziej przywiązana była do jego kart kredytowych oraz jego kolegów chirurgów plastycznych. Odkąd jego brat, też znany chirurg, popełnił samobójstwo, gdy wyszło na jaw, że handluje organami do transplantacji, została mu tylko Kim. Jego genialna Kim, z której był dumny i dla której szczegółowo zaplanował już całą przyszłość. W te­raźniejszości, tymczasem nie mając dla niej czasu, uspokajał swoje su­mienie, kupując jej drogie samochody.

Kim była niezwykle inteligentna, zdolna, pracowita i wszystko za­wdzięczała sobie. Ojcu – poza samochodami – zawdzięczała co naj­wyżej swoje geny, i to tylko ich część. Dlatego ci sami, którzy ją zna­li, z niedowierzaniem przyjmowali do wiadomości, że Kim jest «kobietą Jima». Tego Jima, który jest wprawdzie po czterech seme­strach Harvardu, ale także po czterech latach więzienia w Baton Rouge, gdzie odsiedział właśnie dwie trzecie swojej kary za handel narkotykami i wyszedł przedterminowo, i to pod wieloma warunkami, za dobre sprawowanie.

Facet ze zniszczoną przeszłością i teraźniejszością niszczejącą każ­dego roboczego dnia w wykopach wielkich budów za 6 dolarów za go­dzinę. Przeszłość była tak druzgocząca, że napominanie o czterech semestrach architektury w Harvardzie nie robiło wrażenia na potencjal­nych pracodawcach Jima. Skutkiem tego zdołał ich przekonać do siebie niewielu i to tylko tych, którzy mieli do zaoferowania kopanie dołów pod wielkie budowy w Nowym Orleanie i okolicy.

Oczywiście frustrowało go to, dręczyło i wpędzało w depresje. Cza­sami było mu tak źle i beznadziejnie, że każdy poranek – poranki są najgorsze dla ludzi dotkniętych depresją – jawił mu się kontynuacją eg­zekucji z poprzedniego dnia. Te depresje osiągały taki poziom, że mu­siał wydobywać się z nich, chociaż wiedział, co ryzykuje, także za po­mocą kokainy.

Z takim właśnie mężczyzną sypiała dziewczyna z jednego z najlep­szych domów w Nowym Orleanie, jedyna córka rektora Akademii Me­dycznej Tulane, nieprzeciętnie inteligentna, przeciętnie atrakcyjna przyszła adwokatka, która chciała się specjalizować, co dodawało spe­cyficznego smaczku temu romansowi, w prawie dotyczącym handlu narkotykami. Wielu, którzy ją znali, nie mieściło się w głowie, że ge­nialna Kim mogła zafascynować się takim skończonym już we wstęp­nych eliminacjach ćpunem, jakim w opinii większości był Jim.

Ale ci, którzy nie mogli tego pojąć, nie mieli po prostu wszystkich danych.

Nie wiedzieli na przykład, że Kim zamiast tych wszystkich zasra­nych, idiotycznych, kosztujących majątek samochodów od ojca wolała­by jeden pocałunek na dobranoc.

Chociaż raz w tygodniu i chociaż we śnie.

Bo choć on tego nie wiedział, ona nigdy nie zasypiała, póki nie wró­cił do domu. Leżąc w łóżku, przytulona do ukochanego małego pluszo­wego misia koala, którego kupił jej, gdy kiedyś zabrał ją z sobą do Sydney, czekała, aż zaparkuje samochód, przejrzy pocztę leżącą na stoliku w salonie, weźmie prysznic w łazience dla gości na parterze, aby nie budzić żony, i cicho pójdzie do sypialni. Gdy przechodził koło drzwi jej pokoju, martwiała w nadziei, że wejdzie do niej. Od dawna już tego nie robił. Co wieczór czekała, ale on nie przychodził i co wieczór ten miś koala z uchem mokrym od jej łez stawał się coraz bardziej obcy.

Którejś nocy – znała już wtedy Jima – gdy znowu czekała, a on zno­wu nie przyszedł, wstała z łóżka, zeszła do kuchni i elektrycznym no­żem do krojenia chleba odcięła głowę misiowi z Sydney.

Nawet nie płakała przy tym. Musiała tylko zwymiotować.

Rano, gdy ojciec wstał i zszedł do kuchni, żeby przygotować sobie poranną kawę, dwie części misia koala ciągle jeszcze leżały przy ostrzu elektrycznego noża do krojenia chleba.

Jim nie dałby jej nawet pluszowego misia, bo nie robił prezentów nikomu, ale też nie pozwoliłby jej nigdy zasnąć, nie pocałowawszy na dobranoc. Poza tym potrafił przyjść do niej nocą lub nad ranem i przy­nieść jej białe róże, bo nagle poczuł, «że dawno nie dał jej kwiatów». Były zawsze białe i zawsze dostawała je nocą. Zostawał wtedy u niej do świtu i robił z nią wszystkie te cudowne rzeczy, które tylko on potrafił.

Dlatego odkąd pokochała Jima, nie budzi się już w nocy z tego prze­rażającego snu, w którym miś koala z Sydney ma głowę jej ojca.

Związek Jima z Kimberley krył jeszcze jedną tajemnicę. Wtedy, podczas tej niezwykłej rozmowy «przy dwóch kreskach», Jakub poznał całą prawdę.

Jim i Kim zabierali go czasem na obiad do dobrych restauracji, cie­sząc się widokiem «komunistycznego młodego naukowca» zachwyca­jącego się dekadencją kolacji z homara i uczącego się rozróżniać fran­cuskie wina. Pewnego razu zauważył, że po każdej takiej nastrojowej kolacji Kim zostawiała ich samych przy stoliku na krócej lub dłużej i wracała potem bardzo zmieniona. Miała rozmazany makijaż, czasami było widać, że płakała, zawsze była rozmarzona i bardzo milcząca. Przytulała się do Jima tak erotycznie, że nawet jemu robiło się ciepło. Czasem trzeba było czekać na jej powrót nawet pół godziny. Jim kupo­wał wtedy jego ulubione meksykańskie piwo Corona lub palili dobre cygara, a czasami wychodzili na parking za budynkiem i palili mari­huanę. Mimo że to nie było normalne, Jim nigdy nie mówił, dlaczego Kim wychodzi.

40
{"b":"101711","o":1}