Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przeczytał wszystko o mechanizmach erekcji u mężczyzn, wiedział o inicjacji tego zjawiska przez zwiększone stężenie tlenku azotu we krwi, czytał o inhibitorach enzymu PDE5, o wypełnianych i opróżnia­nych ciałach jamistych, o cyklicznych cGMP i tym podobnych szalenie poważnych, mądrych i naukowych uzasadnieniach. Mógł doskonale zrozumieć, że zdarza mu się dzienna erekcja, gdy dłużej idzie po wyjąt­kowo stromych schodach za Janet do ich instytutowej stołówki w Bruff Commons na lunch i obserwuje jej nigdy nie skrępowane żadnymi majtkami pośladki w skórzanych spodniach opiętych do granic. Nie po­mogło mu to jednak zrozumieć, dlaczego zdarza mu się także wtedy, gdy – mimo że nie było, oprócz ukrytych głęboko w szufladzie pod pa­pierami kilku egzemplarzy «Playboya», absolutnie nic erogennego w jego pustym, dusznym biurze – gdy czyta publikacje bardzo ważnych ludzi powołujących się na jego publikacje. Widocznie pragnienie po­dziwu i pragnienie kobiety wywołują u niego identyczne reakcje. Gdy zastanowił się nad tym, dziwił się mniej. Historia tragedii wywołanych przez mężczyzn zdobywających upragnione kobiety była równie długa i okrutna jak lista nieszczęść wywołanych przez tych zdobywających podziw za wszelką cenę.

Zauważył także, że erekcja po napatrzeniu się pośladkom Janet i erekcja z próżności były prawie takie same pod względem intensyw­ności i siły wewnętrznego napięcia, które wywoływały. Jedyna różnica polegała na tym, że Janet mogła tę swoją jeszcze nasilić, mówiąc cokol­wiek w czasie lunchu. Bo Janet miała głos, który mógł podnieść stęże­nie tlenku azotu we krwi tak, że w żyłach robiły się bąble. Nie mówiła prawie nigdy mądrych ani interesujących rzeczy. Zresztą, to nie było istotne. Janet miała po prostu wprawiać w drgania swoje struny głoso­we i wzmacniać je ruchem języka i warg, a najlepiej, aby przy tym jej wargi były pogryzione na skutek wydarzeń minionej nocy lub inten­sywnie czerwone od szminki; Janet dbała o to, aby choć jeden z tych warunków był zawsze spełniony. Drgania nie musiały układać się w żadne sensowne słowa lub zdania. I chociaż Janet należała do tej gru­py kobiet, które silnik samochodowy z wtryskiem myliły z silnikiem z wytryskiem, on i tak uwielbiał jej słuchać.

Szczególnie gdy mówiła o wytrysku tym swoim wilgotnym głosem.

Pamięta, że wtedy, po tej rozmowie z profesorem, jego erekcja osią­gnęła taką intensywność, że odczuwał autentyczny fizyczny ból. Pa­mięta też, że zamknął swoje biuro na klucz od środka, zadzwonił do Ja­net pod byle pretekstem, aby tylko usłyszeć jej głos, i zaczął się onanizować. Janet opowiadała mu jakąś idiotyczną historię przez tele­fon, on lewą dłonią zakrył mikrofon słuchawki, aby nie mogła słyszeć, co się z nim dzieje, a prawą robił to sobie. Gdy skończył, Janet ciągle jeszcze mówiła, a on zdał sobie z przerażeniem sprawę, że ejakulował, fantazjując o mapie genomu pewnej bakterii powodującej tyfus.

Czasami zastanawiał się, czy i ta perwersja była uwarunkowana ja­kąś sekwencją genów w podwójnej spirali.

Jeśli tak, to jego sekwencja i tak ułożyła się nieźle. Znał znacznie gorsze perwersje z tejże tematyki.

Kiedyś, zafascynowany powieścią Prousta, postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o nim samym. To, co przeczytał, było dość szokujące. Ten drobny, cherlawy, zawsze chory, kaszlący, egzaltowany, chorobli­wie wrażliwy i wymagający zawsze kobiecej opieki syn arystokraty mimo niezwykłego wrażenia, jakie wywierał na kobietach, sam wyznał, że onanizował się dość regularnie. Głównie podpatrując młodych chłopców, rozbierających się przed pójściem do łóżka. Czasami gdy i to nie dostarczało mu satysfakcji, kazał służącemu wnosić do sypialni osłoniętą jedwabną czarną apaszką klatkę z dwoma szczurami. Jeden był ogromny i wygłodzony, drugi mały i leniwy z przejedzenia. Proust, onanizując się, zdejmował apaszkę przykrywającą klatkę i gdy duży głodny szczur pożerał małego... on ejakulował. W pierwszym odruchu poczuł obrzydzenie. Potem, po głębszym zastanowieniu, postanowił przeczytać wszystko, co Proust napisał. Odraza zniknęła.

Jeszcze inną sekwencję musiał nosić w sobie przystojny, kochany przez kobiety John Fitzgerald Kennedy, prezydent USA, który, umiera­jąc tak spektakularnie w Dallas, stał się nieśmiertelny. Z publikowa­nych wspomnień o nim wyłania się obraz seksoholika o wyrafinowa­nych preferencjach seksualnych. Kennedy szczególnie upodobał sobie akty miłosne w wannie, głównie ze względu na nieustanne bóle kręgo­słupa. Kobiety, które kochały się z nim, zazwyczaj stały nachylone po­za wanną i całując go, pieściły jego ciało. Gdy zbliżał się finalny mo­ment – dla Kennedy'ego oczywiście – do łazienki wpadał ochroniarz i chwytając kobietę za kark, przytapiał ją w wannie. W momencie gdy ta resztkami sił, w konwulsjach, usiłowała się uwolnić, Kennedy rze­komo z rozkoszą ejakulował.

Sekwencja genów odpowiedzialna za tę perwersję wydała mu się zdecydowanie gorsza niż ta u Prousta.

Wtedy jednak nie interesował go ani Proust, ani Kennedy, wtedy myślał tylko o tym, co się zdarzyło i co będzie dalej. Nagle stał się czę­ścią «naszej» grupy i od tego dnia sekwencjonowanie genów pewnej bakterii stało się najważniejszą sprawą jego życia.

Mając taką mapę, można by «przetłumaczyć» ją na białka sterujące procesami życiowymi, znając biochemię tych białek można by wie­dzieć na przykład, jaki gen odpowiedzialny jest za wytwarzanie przez organizm ludzki dopaminy, której niedomiar prowadzi do choroby Parkinsona, a jej nadmiar jest rejestrowany (zazwyczaj przez bardzo krót­ki okres) w przypadku stanu powszechnie opisywanego w literaturze nienaukowej jako stan zakochania. Nie dość, że wyleczyliby tą wiedzą tysiące nieuleczalnie chorych i poniżanych przez tę chorobę ludzi, to na dodatek mogliby się genetycznie zakochiwać.

Czasami, najczęściej dobrze po północy, zamawiali taksówkę, zo­stawiali na godzinę tego swojego «tyfusa» i przenosili się na patio z barem w hotelu Dauphine New Orleans w Dzielnicy Francuskiej, gdzie pijąc piwo i słuchając bluesa, snuli takie fantastyczne scenariusze, wie­rząc, że to właśnie oni są tymi, którzy rozpoczynają składać te gigan­tyczne puzzle z genów. Na dodatek w swej bezczelności byli przekona­ni, że je złożą w całość. Im więcej mieli piwa we krwi i im więcej było bluesa w powietrzu, tym głębiej w to wierzyli.

Z jego obecnej perspektywy, w czasach, kiedy o genetyce rozma­wia się już prawie przy każdej budce z piwem, odkąd obdarzyła świat spektakularnym aktem sklonowania pewnej owcy, po tylu latach, które minęły od tamtych dni, patrzy na tamten projekt i tamte badania z odro­biną drwiny i wyższości, ale także z zadumą i podziwem dla entuzja­zmu, jaki wtedy w sobie nosił. To, co robili kilkanaście lat temu w No­wym Orleanie, było ważne, ale to była, w porównaniu z tym, co dzieje się teraz, taka infantylna genetyka.

Ale taka jest już chyba kolej rzeczy w nauce.

Teraz wie przecież, że to wcale nie jest jedna układanka.

Ktoś rozsypał na stole więcej niż sto tysięcy puzzli.

Tak jak wtedy, tak i teraz czasami zastanawiał się, czy to Bóg. To trochę wiedzy wtedy oddaliło go od Boga. Zauważył jednak, że obec­nie, wiedząc i rozumiejąc tak wiele więcej, jest znacznie bardziej po­korny i bardziej skłonny uwierzyć, że to jednak Bóg był tym Wielkim Programistą.

Tylko wersja Kennedy'ego i Prousta mu trochę nie wyszła.

Wiedział też teraz doskonale, że tych puzzli nie mogło złożyć w ca­łość kilku napalonych informatyków, genetyków i biologów moleku­larnych marzących o sławie. Nawet gdyby, aby nie tracić czasu, posta­nowili przestać oddychać, zatracając się w pracy. Ale wtedy w Nowym Orleanie tego jeszcze nie wiedział.

Nikt tego jeszcze nie wiedział.

Wtedy pracował jak w amoku, do upadłego... dosłownie.

Kiedyś zasnął przy komputerze i spadł z krzesła na porozrzucane na podłodze książki. Ponieważ żaluzje w oknach jego biura były cały czas opuszczone, nie rejestrował pory dnia. U niego było zawsze jasno od burczących jarzeniówek podczepionych do sufitu w pokoju numer 4018 na trzecim piętrze budynku Percival Stern, gdzie mieściło się ich labo­ratorium. Kiedyś w niedzielę, gdy w jego lodówce zostały tylko przy­brudzone paski pochłaniacza zapachów i nic więcej, umówił się z Jimem na wielkie zakupy w dużym supermarkecie na końcu ulicy.

38
{"b":"101711","o":1}