Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pomeranz spojrzał na Wicknera. Wickner na niego. Prasnął kij pałkarza. Tłum zerwał się na nogi. Piłka uderzyła w ogrodzenie. „Dawaj, Billy!”. Billy obiegł drugą bazę i wślizgnął się do trzeciej.

Pomeranz odszedł bez słowa.

Myron długo przyglądał się Wicknerowi.

– Bardzo jesteś zakłamany, Eli? – spytał.

Wickner nie odpowiedział.

– Kiedy miałem jedenaście lat, my, piątoklasiści, uważaliśmy cię za najrówniejszego gościa pod słońcem. Przyglądałem ci się podczas meczów. Bardzo chciałem zasłużyć na twoją pochwałę. Ale okazałeś się zwykłym kłamcą.

– Zostaw to, Myron – odparł Wickner, wpatrując się w boisko.

– Nie mogę.

– Davison to szuja. Nie wart tego.

– Nie pracuję dla Davisona. Pracuję dla córki Anity Slaughter.

Wickner wciąż wpatrywał się w boisko. Usta miał zaciśnięte, ale w ich kąciku Myron znów dostrzegł drżenie.

– Zranisz wielu ludzi.

– Co się stało z Elizabeth Bradford?

– Wypadła. I tyle.

– Nie zostawię tej sprawy.

Wickner jeszcze raz poprawił bejsbolówkę i ruszył.

– W takim razie zginie więcej osób – powiedział.

W jego głosie nie było groźby, tylko głuche bolesne przeświadczenie.

21

Przy samochodzie czekało na Myrona dwóch zbirów z Farmy Bradfordów. Jeden duży, mocno zbudowany, drugi chudy, starszy. Wprawdzie nie mógł zobaczyć, czy noszący długie rękawy szczuplak ma na ręku wytatuowanego węża, ale para ta pasowała do opisu Mabel Edwards.

Myron zagotował się w środku.

Duży miał budzić postrach. W szkole pewnie uprawiał zapasy. A może był wykidajłą w miejscowym barze. Uważał się za twardziela. Było jasne, że nie będzie z nim problemu. Starszy nie wyróżniał się warunkami fizycznymi. Wyglądał jak podstarzała wersja chuderlaka, którego w dawnym komiksie Charlesa Atlasa obsypują piachem. Z fizjonomii przypominał łasicę, a jego paciorkowate oczy mroziły. Myron wiedział, że nie należy sądzić ludzi po wyglądzie, ale ten typ miał zbyt ostre, zbyt okrutne rysy twarzy.

– Pokaże mi pan swój tatuaż? – spytał wprost.

Osiłek się zmieszał, ale po Łasicy pytanie spłynęło jak woda.

– Mężczyźni nigdy mnie o to nie proszą – odparł.

– Ale babki na pewno błagają o to bez przerwy.

Nie wiadomo, czy Łasicę dotknął jego żart, w każdym razie zagadnął ze śmiechem:

– Naprawdę chcesz zobaczyć mojego węża?

Myron potrząsnął głową. Wąż! Dostał odpowiedź. To oni byli u Mabel Edwards. Większy podbił jej oko. Zakipiał w środku stopień mocniej.

– Czym mogę służyć, panowie? – spytał. – Zbieracie datki na klub Kiwanis?

– No jasne – odparł większy. – Z krwi.

– Ja nie jestem babcią, gieroju – rzekł Myron, patrząc mu w oczy.

– Że co?

Chudy odchrząknął.

– Chce się z tobą widzieć przyszły gubernator – powiedział.

– Przyszły gubernator?

Łasica wzruszył ramionami.

– W poufnej sprawie.

– Dobrze wiedzieć. To dlaczego do mnie nie zadzwonił?

– Przyszły gubernator uznał, że powinniśmy ci towarzyszyć.

– Tę milę zdołam przejechać sam. – Myron spojrzał na dużego zbira i wycedził: – W końcu nie jestem babcią.

Byczek prychnął i obrócił głowę.

– Ale mogę cię zbić, jakbyś był.

– Zbić jak babcię? Rety, co za gość!

Myron czytał niedawno o guru, uczących swoich adeptów umiejętności wyobrażania sobie, że odnoszą sukces. Wyobraź to sobie, a się stanie, brzmiało z grubsza ich credo. Tak czy owak sprawdzało się w walce. Gdy pojawia się przed tobą szansa, obmyśl plan ataku. Przewidź reakcje przeciwnika i przygotuj się na nie. To właśnie robił od chwili, gdy Łasica przyznał się, że ma tatuaż. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Uderzył.

Kolanem trafił dużego w krocze. Wydawszy z siebie dźwięk, jakby wysysał ze słomki ostatnie krople płynu, byczek złożył się jak stary portfel. Myron wyciągnął pistolet i wycelował go w Łasicę. Jego duży koleżka stopniał i utworzył kałużę na chodniku.

Łasica się nie poruszył. Był lekko rozbawiony.

– Szkoda fatygi – rzekł.

– Owszem – przyznał Myron. – Ale znacznie lepiej się czuję. – Spojrzał na osiłka. – To za Mabel Edwards.

Łasica obojętnie wzruszył ramionami.

– I co teraz? – spytał.

– Gdzie wasz wóz?

– Podwieziono nas. Mieliśmy wrócić z tobą.

– Nic z tego.

Zwijający się na ziemi zbir próbował złapać dech. Stojących nic to nie obeszło. Myron opuścił pistolet.

– Pozwolisz, że sam się dowiozę – rzekł.

Chudy rozłożył ręce.

– Jak chcesz – odparł.

Myron ruszył do taurusa.

– Nie wiesz, z czym masz do czynienia.

– Ciągle to słyszę.

– Być może. Ale pierwszy raz ode mnie.

– Niech ci będzie, że mnie nastraszyłeś.

– Zapytaj swojego ojca, Myron.

Myron stanął jak wryty.

– O co chodzi?

– Zapytaj go o Arthura Bradforda – dodał chudy, uśmiechnięty jak mangusta wgryzająca się w kark. – Zapytaj go o mnie.

Pierś Myrona zalała lodowata woda.

– A co wspólnego z tym ma mój ojciec? – spytał.

Ale chudy nie raczył odpowiedzieć.

– Pośpiesz się – ponaglił. – Przyszły gubernator New Jersey czeka na ciebie.

22

Myron zadzwonił do Wina i szybko zdał mu relację.

– Szkoda fatygi – potwierdził Win.

– On uderzył kobietę.

– Trzeba było strzelić mu w kolano. Okaleczyć. Szkoda fatygi na kopniaka w jądra.

Pięknym za nadobne. Kodeks odwetu dla dżentelmenów autorstwa Windsora Horne’a Lockwooda Trzeciego.

– Włączę komórkę. Mógłbyś tam wpaść?

– Z rozkoszą. Ale wstrzymaj się z dalszą przemocą do mojego przyjazdu.

Innymi słowy: zostaw jej trochę dla mnie.

Strażnika pilnującego Farmy Bradfordów zaskoczyło, że Myron jest sam. Brama stała otworem, zapewne na przyjazd trzech osób. Myron nie zawahał się. Przejechał przez nią bez zatrzymywania. Strażnik wpadł w popłoch. Wyskoczył z budki. Myron pomachał mu paluszkiem, jak robił to Oliver Hardy. Co więcej, uśmiechnął się jak Flap. Wykorzystałby też z chęcią w tej scenie melonik, gdyby go miał.

Kiedy zajechał pod główne wejście, czekający już na niego w progu stary kamerdyner lekko się ukłonił.

– Proszę za mną, panie Bolitar – powiedział.

Poszli długim korytarzem z wieloma olejami na ścianach, przedstawiającymi głównie jeźdźców. Był też jeden akt. Naturalnie kobiecy. Jedyny obraz bez konia. Katarzyna Wielka od dawna nie żyła. Kamerdyner skręcił w prawo. Wkroczyli do szklanego korytarza, podobnego do tunelu w sztucznej Biosferze 2 w Arizonie albo Epcot Center w Disneylandzie na Florydzie. Myron obliczył, że przeszli około pięćdziesięciu jardów.

Służący zatrzymał się i otworzył drzwi. Twarz miał pokerową, jak przystało na idealnego kamerdynera.

– Proszę wejść – rzekł.

Nim Myron usłyszał cichutkie pluski, poczuł chlor.

– Nie wziąłem stroju kąpielowego – powiedział do czekającego sługi.

Kamerdyner nie zareagował.

– Zazwyczaj kąpię się w skórzanych stringach, choć nie gardzę ażurowym bikini.

Służący zamrugał oczami.

– Jeśli ma pan zapasowe, chętnie pożyczę.

– Proszę wejść.

– Dobrze, świetnie, ale bądźmy w kontakcie.

Kamerdyner – a może lokaj lub sługa – odszedł. W pomieszczeniu unosił się lekko stęchły zapach pływalni. Wszystko tu było z marmuru. W kątach stały posągi jakiejś bogini. Myron nie wiedział jakiej, ale pewnie bogini basenów pod dachem. Wodę pruł, posuwając się łagodnymi, niemal leniwymi ruchami i nie pozostawiając najmniejszych fal, pojedynczy pływak. Arthur Bradford dopłynął do brzegu blisko Myrona i znieruchomiał. Na głowie miał gogle pływackie z ciemnoniebieskimi szkłami. Zdjął je i przesunął ręką po łysinie.

– Co się stało z Samem i Mariem? – spytał.

– Z Mariem? To pewnie ten wielkolud.

– Mieli cię tutaj przywieźć.

– Jestem już duży, Artie. Nie potrzebuję nianiek.

35
{"b":"101649","o":1}