Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Skinął głową, ale nie odpowiedział. Wprawdzie chciałby bardziej przypominać Johna Wayne’a i Clinta Eastwooda, lecz nie należał do milczków, supermęskich twardzieli, duszących w sobie problemy. Stale zwierzał się Esperanzie i Winowi. Żadne z nich nie mogło mu jednak dopomóc w kwestii Jessiki. Esperanza tak jej nie znosiła, iż trudno było wymagać od niej racjonalnych rad. Win zaś nie nadawał się do rozmów o sprawach sercowych. Jego poglądy w tej mierze były, delikatnie mówiąc, „horrendalne”.

Kiedy doszli do boiska, Myron podciągnął spodenki. Brenda spojrzała na niego pytająco. Przy linii bocznej stali dwaj mężczyźni. W wymiętych brązowych garniturach, całkowicie niemodnych i bezstylowych. Mieli zmęczone twarze, krótkie włosy, duże brzuchy. Myron nie miał najmniejszej wątpliwości, kim są.

Byli policjantami.

Ktoś wskazał im jego i ją. Westchnęli i ruszyli ku nim wolnym krokiem. Myron przysunął się do Brendy. Miała zdezorientowaną minę. Mężczyźni zatrzymali się przed nimi.

– Brenda Slaughter? – spytał jeden z nich.

– Tak.

– Jestem detektyw David Pepe z policji w Mahwah. A to detektyw Mike Rinsky. Pani pozwoli z nami.

15

– O co chodzi? – spytał Myron, robiąc krok do przodu.

Policjanci zmierzyli go beznamiętnym wzrokiem.

– A pan kto?

– Myron Bolitar.

Zamrugali oczami.

– A Myron Bolitar to kto?

– Adwokat panny Slaughter.

– To się uwinęła – powiedział pierwszy, patrząc na drugiego.

– Ciekawe, po co z mety wezwała adwokata – dorzucił drugi.

– No, no, no. – Policjant zmierzył papuzio kolorowego Myrona od stóp do głów i uśmiechnął się drwiąco. – Nie ubiera się pan jak adwokat, panie Bolitar.

– Szary trzyczęściowy garnitur zostawiłem w domu. O co chodzi, panowie? – spytał Myron.

– Chcemy zabrać pannę Slaughter na posterunek – odparł pierwszy policjant.

– Jest aresztowana?

Glina Pierwszy spojrzał na Glinę Drugiego.

– To prawnicy nie wiedzą, że gdy kogoś aresztujemy, informujemy go o przysługujących mu prawach?

– Pewnie studiował zaocznie. Może w uniwersytecie telewizyjnym Sally Struthers.

– I za jednym zamachem zdobył dyplom z prawa i papiery na naprawę sprzętu TV.

– Tak jest. Coś w tym guście.

– A może zapisał się na kursy w Instytucie Amerykańskich Barmanów. Mają tam podobno bardzo ambitny program.

Myron skrzyżował ręce.

– Czekam, aż skończycie – powiedział. – Ale nie krępujcie się, żartujcie dalej. Jesteście strasznie zabawni.

Glina Pierwszy westchnął.

– Chcemy zabrać pannę Slaughter na posterunek – powtórzył.

– Po co?

– Żeby porozmawiać.

Uch, szło jak po grudzie.

– Dlaczego chcecie z nią porozmawiać?

– Nie my – odparł Glina Drugi.

– Nie my, fakt.

– Mieliśmy ją tylko dowieźć.

– Jako eskorta.

Myron już chciał im wyłuszczyć, co myśli o takiej eskorcie jak oni, ale Brenda położyła mu dłoń na ramieniu.

– Jedźmy – powiedziała.

– Mądra kobieta – rzekł Glina Pierwszy.

– Przydałby się jej nowy prawnik – dorzucił Glina Drugi.

Myron i Brenda usiedli na tylnym siedzeniu nieoznakowanego wozu policyjnego, który nawet ślepiec rozpoznałby jako nieoznakowany wóz policyjny. Był to najeżony antenami czterodrzwiowy brązowy chevrolet caprice, w kolorze takim samym jak garnitury policjantów.

Przez pierwsze dziesięć minut wszyscy milczeli. Twarz Brendy była nieruchoma. Ręką zaczęła sunąć po siedzeniu, w końcu dotknęła dłoni Myrona i już jej nie cofnęła. Spojrzała na niego. Jej dotyk był ciepły i miły. Nadrabiał miną, ale duszę miał na ramieniu.

Drogą 4 dojechali do drogi 17. Mahwah. Miła miejscowość na obrzeżu Nowego Jorku. Zaparkowali za magistratem. Wejście na posterunek było na tyłach budynku. Policjanci zaprowadzili ich do pokoju przesłuchań. Przy metalowym stole przyśrubowanym do podłogi stały cztery krzesła. Nie było lampy do świecenia w oczy, za to lustro zajmujące pół ściany. Tylko matoł nieoglądający TV nie poznałby, że jest weneckie. Myron często się zastanawiał, czy ktokolwiek jeszcze się na to nabiera. No bo nawet programowy abstynent telewizyjny zadałby sobie pytanie, po cholerę glinom takie wielkie lustro w pokoju przesłuchań? Żeby się w nim podziwiać? Zostali we dwójkę.

– Domyślasz się, o co chodzi? – spytała Brenda.

Myron wzruszył ramionami. Domyślał się. Ale na tym etapie nie warto było spekulować. Wkrótce mieli się dowiedzieć. Minęło dziesięć minut. Niedobry znak. Jeszcze pięć. Myron uznał, że wystarczy tej zabawy.

– Idziemy – powiedział.

– Co?

– Nie musimy tu czekać. Chodźmy.

Jak na czyjeś skinienie, otwarły się drzwi i do pokoju weszli mężczyzna i kobieta. On – wielka baryła bujnie porośnięta włosem, z wąsami tak gęstymi, że wąsy Teddy’ego Roosevelta wydawały się przy nich rzadkie jak rzęsy, i z czołem tak niskim, że linia włosów niemal stykała się z brwiami jak krzaki – przywodził na myśl członka Politbiura. Naciągnięte z przodu spodnie nieprzyzwoicie się marszczyły, z tyłu zaś, z braku wypukłości, zwisały. Koszulę też miał za ciasną. Kołnierzyk go dusił. Podwinięte rękawy wpijały mu się w przedramiona jak opaski uciskowe. Twarz miał czerwoną i złą.

Gdyby ktoś szukał modelowego Złego Gliny, to ten pasował do wzorca jak ulał.

Towarzysząca mu trzydziestokilkuletnia piegowata blondynka, o różowych policzkach, w białej bluzce z wysokim kołnierzykiem i szarej spódnicy z odznaką detektywa, wyglądała zdrowo. „Mlekiem karmiona” napisano by w karcie dań, gdyby była kotletem cielęcym.

Uśmiechnęła się do nich ciepło. Zęby też miała ładne.

– Przepraszam, że kazałam państwu czekać. Jestem detektyw Maureen McLaughlin. Pracuję w prokuratorze powiatowej Bergen. Przedstawiam wam detektywa Dana Glazura. Z policji w Mahwah.

Glazur milczał, ze splecionymi rękami łypiąc na Myrona groźnie jak na bezdomnego włóczęgę obsikującego mu ogród. Myron zmierzył go wzrokiem.

– Glazura? – powtórzył. – Jak te płytki, które mam w łazience?

Maureen McLaughlin nie przestała się uśmiechać.

– Pani Slaughter… czy możemy mówić sobie po imieniu? – spytała, szybko przechodząc na przyjacielską stopę.

– Tak, Maureen.

– Chciałabym ci zadać kilka pytań, Brendo.

– O co właściwie chodzi? – wtrącił Myron.

Maureen McLaughlin posłała mu uśmiech, który w oprawie z piegów wypadł filuternie.

– Czy coś państwu przynieść? – spytała. – Może kawy? Jakiś chłodny napój?

– Wychodzimy, Brendo.

Myron wstał.

– Chwileczkę. Niechże pan usiądzie. Co pana ugryzło?

– Nie możemy się od was dowiedzieć, po co nas ściągnięto. A poza tym, od kiedy to na posterunkach serwuje się „chłodne napoje”?

– Powiedz im – odezwał się po raz pierwszy Glazur.

Nie poruszał ustami. Ale zarośla pod jego nosem podskakiwały i opadały jak rude wąsiska kreskówkowego bandyty Yosemite Sama.

McLaughlin nagle się stropiła.

– Nie mogę tak prosto z mostu, Dan. To nie byłoby…

– Powiedz im – powtórzył Glazur.

– Przećwiczyliście tę scenę? – spytał Myron, wskazując ich rękoma. Właściwie to tylko bił pianę, bo wiedział, co nadchodzi. I nie chciał tego usłyszeć.

– Usiądźcie, proszę.

Powoli opadli na krzesła. Myron splótł dłonie i położył je stole.

Z twarzy McLaughlin zniknął uśmiech. Najwyraźniej dobierając słowa, spytała:

– Czy masz chłopaka, Brendo?

– Zajmujecie się kojarzeniem par? – wtrącił Myron.

Glazur oderwał się od ściany, podniósł jego prawą rękę, wypuścił ją, podniósł lewą, przyjrzał się jej, zirytowany i odłożył.

– Palmolive. Skóra jak jedwab – rzekł Myron, próbując ukryć zmieszanie.

Glazur odsunął się i skrzyżował ręce.

– Powiedz im – powtórzył jeszcze raz.

McLaughlin wpatrzyła się w Brendę, pochyliła się nieznacznie i zniżyła głos.

– Twój ojciec nie żyje – powiedziała. – Trzy godziny temu znaleźliśmy jego ciało. Przykro mi.

24
{"b":"101649","o":1}