Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przywieziono jedzenie. Wdali się w pogawędkę o minionym dniu. Myron opowiedział Jessice o Brendzie Slaughter. Siedziała i słuchała na swój wyjątkowy sposób. Należała do osób, przy których opowiadający miał wrażenie, że na świecie jest tylko ich dwoje. Kiedy skończył, zadała mu kilka pytań.

Wstała, nalała sobie ze szklanego dzbanka wody i usiadła.

– We wtorek lecę do Los Angeles – powiedziała.

– Znowu?

Skinęła głową.

– Na długo?

– Nie wiem. Tydzień, dwa.

– Dopiero co stamtąd wróciłaś.

– Tak. I co z tego?

– Byłaś tam w sprawie filmu.

– Tak.

– Więc po co tam znowu lecisz?

– Muszę poszukać materiałów do książki.

– A nie mogłaś zrobić jednego i drugiego w zeszłym tygodniu, kiedy tam byłaś?

– Nie. – Przyjrzała mu się. Bawił się pałeczką. – Coś się stało?

Spojrzał na nią i odwrócił wzrok.

– Czy nam to wychodzi? – spytał.

– Co?

– Życie razem.

– Myron, wyjeżdżam tylko na dwa tygodnie. Poszukać materiałów.

– A potem w objazd na promocję książki. Do pisarskiej samotni. W sprawie filmu. I znowu zbierać materiały.

– Chcesz, żebym siedziała w domu i piekła ciasteczka?

– Nie.

– No, to co się dzieje?

– Nic… – odparł. – Jesteśmy ze sobą bardzo długo.

– Z przerwami dziesięć lat. No i?

Nie bardzo wiedział, jak rozwinąć temat.

– Lubisz podróżować.

– Jasne!

– Tęsknię za tobą, gdy cię nie ma.

– Ja za tobą również. Też za tobą tęsknię, kiedy wyjeżdżasz w interesach. Ale nasza wolność… to też przyjemność, prawda? A poza tym – pochyliła się lekko do przodu – wynagradzam ci to po powrocie.

– Wynagradzasz – przyznał.

Położyła dłoń na jego przedramieniu.

– Nie chcę dokonywać pseudoanaliz, ale ten krok był dla ciebie poważną zmianą. Rozumiem to. Na razie układa nam się znakomicie.

Miała oczywiście rację. Byli nowoczesną parą robiącą błyskawiczne kariery, świat stał przed nimi otworem. Rozstania należały do układu. Wszelkie gnębiące go wątpliwości były ubocznym produktem jego wrodzonego pesymizmu. Wszystko szło tak doskonale – Jessica wróciła do niego, zaproponowała wspólne mieszkanie – aż obawiał się, że zdarzy się coś złego. Musiał skończyć z tymi natręctwami. Obsesja nie wykrywa problemów i nie rozwiązuje ich. Tworzy je z niczego, podsyca i wzmacnia. Uśmiechnął się.

– Może to wszystko jest apelem o więcej uwagi – powiedział.

– Tak?

– A może fortelem, by się z tobą częściej kochać.

Posłała mu spojrzenie, od którego skręciły się jego chińskie pałeczki.

– Czuję, że skutecznym.

– W takim razie przebiorę się w coś wygodniejszego.

– Byle nie znowu w maskę Batmana.

– Nie zaczynaj! Możesz włożyć pas monterski.

– Zgoda – odparła po chwili. – Pod warunkiem, że nie przerwiesz w trakcie akcji, oznajmiając: „Jutro o tej samej Bat-porze, na tym samym Bat-kanale”.

– Umowa stoi.

Jessica podniosła się, zbliżyła do niego, usiadła mu na kolanach, objęła i przysuwając usta do jego ucha, powiedziała:

– Dobrze nam z sobą, Myron. Nie spieprzmy tego.

Miała rację. Wstała z jego kolan.

– Sprzątnijmy ze stołu.

– A potem?

– Pobatmanimy.

5

Ledwie następnego ranka wyszedł z domu, zatrzymała się przed nim czarna limuzyna, z której wytoczyło się dwóch wielkich bezszyich troglodytów w źle skrojonych garniturach. Ale Myron nie winił za to ich krawca. Na king kongach takich jak oni nic nie leży dobrze. Opaleniznę zawdzięczali solarium i, choć nie mógł tego naocznie potwierdzić, szedł o zakład, że torsy mają bezwłose jak nogi Cher.

– Wsiadaj – polecił mu jeden z buldożerów.

– Mamusia zabroniła mi wsiadać do samochodu z obcymi.

– Trafił nam się komik, kurde – powiedział drugi buldożer.

– Powaga? – spytał buldożer pierwszy, nachylając głowę w stronę Myrona. – Jesteś komikiem?

– A do tego boskim wokalistą. Zaśpiewać wam moją, ulubioną przez publiczność, wersję Volare?

– Wskakuj do gabloty, bo zaśpiewasz drugim końcem dupy.

– Drugim końcem dupy? – spytał Myron z taką miną, jakby wytężał myśli. – Nie kumam. Końcem dupy, zgoda, to ma sens. Ale drugim końcem?! Co to znaczy? No, bo jeśli cofniecie się przewodem pokarmowym w górę, to drugim końcem dupy są w praktyce usta.

Buldożery spojrzały na siebie, a potem na niego. Niezbyt się przestraszył. Te dwa zbiry zajmowały się dostawą. Pakunek mieli dostarczyć niepoobijany. Mógł się więc z nimi trochę podroczyć. A poza tym takim gościom nie wolno okazać strachu. Jeśli go u ciebie wyczują, dopadają cię i gnoją. Naturalnie mógł się co do nich mylić. A jeżeli byli niezrównoważonymi psycholami, gotowymi wybuchnąć przy najlżejszej prowokacji? Życie pełne jest małych niespodzianek.

– Chce cię widzieć pan Ache – oznajmił pierwszy buldożer.

– Który?

– Frank.

Myron zamilkł. Niedobrze. Bracia Ache byli czołowymi nowojorskimi gangsterami. Liczby nieszczęść i cierpień, które miał na sumieniu starszy z nich, Herman, głowa gangu, pozazdrościłby mu niejeden dyktator z kraju Trzeciego Świata. Ale w porównaniu ze swoim porąbanym młodszym bratem Frankiem Herman Ache był niegroźny jak Kubuś Puchatek.

Gangsterzy strzelili szyjami i skwitowali jego milczenie uśmiechami.

– Wymiękłeś, cwany gapo?

– Wiecie, od czego kurczą się jaja? – Myron podszedł do samochodu. – Od sterydów.

Była to jego stara, ale jara odżywka, a poza tym uwielbiał klasykę. Nie miał wyboru. Musiał jechać. Wsunął się na tylne siedzenie długiej limuzyny. Był tam barek i telewizor, nastawiony na show Regisa i Kathy Lee.

– Litości, poddaję się. Powiem wszystko – powiedział.

Buldożery nie zrozumiały. Myron zgasił telewizor. Nikt nie zaprotestował.

– Jedziemy do Clancy’ego? – spytał.

Tawerna Clancy’ego była siedzibą braci Ache’ów. Był tam przed dwoma laty z Winem i miał nadzieję, że po raz ostatni.

– Siedź cicho, frajerze.

Myron zamilkł. Wjechali na West Side Highway, pomknęli na północ – w przeciwną stronę niż Tawerna Clancy’ego – i skręcili w prawo w Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę. Gdy dotarli do garażu na Piątej Alei, Myron zorientował się, dokąd zmierzają.

– Jedziemy do biura TruPro – rzekł głośno.

Buldożery nie odpowiedziały. Nie szkodzi. Nie mówił do nich.

TruPro było jedną z największych agencji sportowych w kraju. Przez wiele lat zarządzał nią Roy O’Connor, padalec w garniturze, niezrównany spec w łamaniu prawa. Był mistrzem w podpisywaniu nielegalnych kontraktów ze sportowcami, którzy ledwo wyszli z pieluch, pozyskując ich przekupstwem i szantażem. Ale, tak jak wielu skorumpowanych macherów przed nim, i jego w końcu upolowano. Myron dobrze znał ów scenariusz. Facet sądzi, że można być „trochę w ciąży”, poflirtować sobie chwilkę z gangsterami. Ale mafia tak nie działa. Daj jej palec, a wciągnie rękę. I to właśnie spotkało agencję TruPro. Roy był winien pieniądze, a kiedy nie mógł ich zwrócić, zasługujący na swoje nazwisko bracia Ache – czyli Ból – przejęli ją w swoje łapy.

– Wysiadka, frajerze.

Myron podążył za brysiami Ache’ów, Bubbą i Rockym – jeśli nie wabili się tak, to powinni – do windy. Wysiedli na siódmym piętrze i minęli recepcjonistkę. Nie podniosła głowy, ale ukradkiem zerknęła. W przelocie pozdrowił ją ręką. Zatrzymali się przed drzwiami biura.

– Obszukaj go.

Buldożer pierwszy przystąpił do obmacywania. Myron zamknął oczy.

– Boże, ale miło. Bardziej w lewo – powiedział.

Buldożer skończył go obszukiwać i groźnie łypnął.

– Właź!

Myron otworzył drzwi i wszedł do środka.

– Myron!

Frank Ache rozpostarł ręce i ruszył mu naprzeciw.

Choć był niebywale dziany, nie tracił kasy na stroje. Jego ulubionym wdziankiem były tanie welurowe dresy w stylu tych, w których tak wygodnie jest gościom z Zagubionych w kosmosie. Dziś paradował w ciemnopomarańczowym z żółtym wykończeniem. Zamek w bluzie miał zsunięty niżej niż modele na okładkach „Cosmopolitan”, a siwe włosy na piersi tak gęste jak góralski sweter. Z ogromną głową na wąziutkich ramionach i zapasową oponą w pasie, której pozazdrościłby mu Michelin Man, przypominał klepsydrę, w której skończył się czas. Był duży, nalany, a czubek jego głowy wyglądał jak łysa góra, wypiętrzona podczas trzęsienia ziemi.

7
{"b":"101649","o":1}