– Stary Bradford związał się z gangsterami, którzy chcieli założyć u mnie związek. Oto kto maczał w tym palce: gangsterzy, bandziory, łajdaki, parający się wszystkim, od stręczycielstwa po grę w numerki. Raptem stali się fachowcami od kwestii pracowniczych. Mimo to z nimi walczyłem. I wygrywałem. Któregoś dnia stary Bradford przysłał tu, do tego magazynu, swojego syna Arthura. Żeby ze mną pogadał. Był z nim Sam Richards. Bydlak stał oparty o tę ścianę i milczał. Arthur usiadł i położył nogi na moim biurku. Oświadczył, że zgodzę się na założenie tego związku. Co więcej, poprę go finansowo. Szczodrymi wpłatami. Odparłem gnojkowi, że jest słowo na to, co robi: wymuszenie. I kazałem mu się wynieść z biura.
Na czoło Ala Bolitara wystąpiły krople potu. Wyjął chusteczkę i kilka razy je osuszył. W rogu biura pracował wiatrak. Obracając się tam i z powrotem, raz po raz drażnił miłym wiaterkiem i wystawiał na sztywny upał. Myron spojrzał na rodzinne fotografie. Skupił wzrok na zdjęciu z rejsu po Karaibach. Pochodziło sprzed jakichś dziesięciu lat. Ubrani w krzykliwe koszule, opaleni, mama i tata tryskali zdrowiem i byli znacznie młodsi. Przestraszył się.
– Co się stało potem? – spytał.
Ojciec przełknął coś.
– Wtedy przemówił Sam. Podszedł do biurka, spojrzał na zdjęcia, uśmiechnął się, jakby był starym przyjacielem rodziny, i rzucił na nie sekator.
Myron poczuł chłód.
Jego ojciec mówił dalej. Oczy miał rozszerzone, spojrzenie nieobecne.
– „Wyobraź sobie, co można tym zrobić człowiekowi – powiedział. – Wyobraź sobie odcinanie części ciała po kawałku. Nie to, po jakim czasie ktoś taki umiera, ale jak długo potrafisz utrzymać go przy życiu”. To wszystko. Arthur Bradford zaczął się śmiać i obaj wyszli z biura.
Ojciec znów zajrzał do kubka, ale ten pozostał pusty. Myron wyciągnął w jego stronę yoo-hoo, ale Al Bolitar odmówił, kręcąc głową.
– Wróciłem do domu i starałem się udawać, że wszystko jest cacy. Jeść. Uśmiechać się. Bawiłem się z tobą na podwórku. Cały czas jednak myślałem o tym, co powiedział Sam. Twoja matka wyczuła, że coś się stało, ale przynajmniej choć raz nie wierciła mi dziury w brzuchu. Później się położyłem. Z początku nie mogłem zasnąć. Wyobrażałem sobie, tak jak zalecił ten łotr, odcinanie cząstek ludzkiego ciała. Powoli. Każdemu cięciu towarzyszył krzyk. I wtedy zadzwonił telefon. Podskoczyłem, spojrzałem na zegarek. Była trzecia rano. Podniosłem słuchawkę, nikt się nie odezwał. Ale byli tam. Słyszałem ich oddechy. Milczeli. Odłożyłem słuchawkę i wstałem z łóżka.
Ojciec oddychał płytko. Oczy miał załzawione. Kiedy Myron wstał, chcąc do niego podejść, powstrzymał go gestem.
– Daj mi skończyć, dobrze?
Myron skinął głową i usiadł.
– Wszedłem do twojego pokoju. – Głos ojca stał się monotonny, głuchy i bez życia. – Pewnie wiesz, że robiłem to bardzo często. Czasem siadałem przy tobie z nabożnym zachwytem i patrzyłem, jak śpisz.
Po twarzy Ala Bolitara popłynęły łzy.
– Wszedłem więc do twojego pokoju. Twój głęboki oddech natychmiast mnie pokrzepił. Uśmiechnąłem się. Podszedłem, żeby cię opatulić, i wtedy go zobaczyłem.
Podniósł pięść do ust, jakby chciał stłumić kaszlnięcie. Pierś mu zadygotała i wyrzucił z siebie słowa:
– Na twoim łóżku, na kołderce, leżał sekator. Ktoś włamał się do twojego pokoju i zostawił sekator.
Stalowa ręka ścisnęła Myronowi trzewia.
Ojciec spojrzał na niego zaczerwienionymi oczami.
– Z takimi jak oni się nie walczy, Myron – powiedział. – Z takimi jak oni nie wygrasz. To nie kwestia odwagi. To kwestia troski. Masz bliskich, o których się troszczysz. Ci ludzie tego nie rozumieją. Są wyzuci z uczuć. Czy możesz zranić kogoś, kto nic nie czuje?
Myron nie odpowiedział.
– Po prostu się wycofaj. To żaden wstyd.
Myron wstał. Jego ojciec również. Objęli się i mocno uścisnęli. Myron zamknął oczy. Ojciec przygarnął jego głowę i pogładził po włosach. Myron przywarł do niego. Wciągnął w nos zapach wody old spice i powrócił w przeszłość, wspominając, jak ta sama ojcowska ręka podtrzymywała mu głowę, gdy oberwał piłką od Joeya Davita.
To nadal krzepi, skonstatował. Chociaż minęło tyle lat, w ramionach ojca wciąż czuł się najbezpieczniej.
28
Sekator.
To nie mógł być przypadek. Chwycił komórkę i zadzwonił do szkoły, gdzie trwał trening.
– Cześć – usłyszał po kilku minutach głos Brendy.
– Cześć.
Zamilkli.
– Uwielbiam elokwentnych mężczyzn – powiedziała.
– Mhm.
Zaśmiała się. Tak melodyjnie, że zadrgało mu serce.
– Co u ciebie? – spytał.
– W porządku. Pomaga mi gra. Poza tym dużo myślałam o tobie. To też pomaga.
– Nawzajem.
Zabójcze teksty, jeden w drugi.
– Będziesz wieczorem na meczu? – spytała Brenda.
– Jasne. Wpaść po ciebie?
– Nie, pojadę autobusem z drużyną.
– Mam pytanie.
– Strzelaj.
– Jak nazywają się ci dwaj chłopcy, którym przecięto ścięgna Achillesa?
– Clay Jackson i Arthur Harris.
– Przecięto je sekatorem, tak?
– Tak.
– I mieszkają w East Orange?
– Tak, a dlaczego pytasz?
– To nie Horace ich okaleczył.
– A kto?
– To długa historia. Opowiem ci później.
– Po meczu – zaproponowała. – Wprawdzie mam pewne zobowiązania wobec mediów, ale możemy przegryźć coś do drodze i wrócić do Wina.
– Doskonale.
Zamilkli.
– Za bardzo się narzucam? – spytała po chwili.
– Ależ skąd.
– Może powinnam być bardziej nieprzystępna.
– Nie.
– Rzecz w tym… – urwała i dodała po chwili – że dobrze mi z tym, wiesz?
Skinął głową. Wiedział. Przypomniał sobie słowa Esperanzy, że kiedyś za bardzo się odsłaniał – stał jak wrośnięty w ziemię, zupełnie się nie bojąc, że oberwie piłką w głowę.
– Zobaczymy się na meczu – powiedział i skończył rozmowę.
Usiadł, zamknął oczy i pomyślał o Brendzie, pozwalając, żeby myśli o niej spłynęły na niego kaskadą. Poczuł mrowienie w ciele. Uśmiechnął się.
Brenda.
Otworzył oczy i otrząsnął się z marzeń. Ponownie włączył telefon w samochodzie i wystukał numer Wina.
– Mów.
– Potrzebuję wsparcia – powiedział.
– Byczo – ucieszył się Win.
Spotkali się w Essex Green Mall w West Orange.
– To daleko stąd? – spytał Win.
– Dziesięć minut.
– Podła dzielnica?
– Tak.
Win spojrzał na swojego cennego jaguara.
– Pojedziemy twoim samochodem – zdecydował.
Wsiedli do forda taurusa. Słońce u schyłku lata kładło nadal długie, cienkie cienie. Upał parował z chodników ciemnymi, dymnymi, leniwymi wiciami. Powietrze było tak gęste, że jabłku spadającemu z drzewa dotarcie do ziemi zajęłoby kilka minut.
– Zasięgnąłem informacji o stypendium Edukacji Powszechnej – rzekł Win. – Ten, kto je ufundował, doskonale znał się na finansach. Pieniądze przekazano z zagranicy, a konkretnie z Kajmanów.
– Więc ich źródło jest nie do wykrycia?
– Prawie nie do wykrycia – sprostował Win. – Ale nawet na Kajmanach kto smaruje, ten jedzie.
– Komu posmarujemy łapę?
– Już posmarowałem. Niestety, konto było na fikcyjne nazwisko i zamknięto je cztery lata temu.
– Cztery lata temu – powtórzył Myron. – Zaraz po tym, jak Brenda dostała ostatnie szkolne stypendium. Przed rozpoczęciem studiów medycznych.
Win skinął głową.
– To logiczne – powiedział niczym pan Spock ze Star Treka.
– A więc dotarliśmy do ściany.
– Chwilowo. Trzeba będzie przeszukać stare akta, ale zajmie to kilka dni.
– Coś jeszcze?
– Stypendystki nie wybrała instytucja związana ze szkolnictwem, tylko adwokaci. Kryteria były ogólnikowe: potencjał intelektualny, postawa społeczna i tym podobne.
– Innymi słowy, wszystko zaaranżowano tak, żeby ci prawnicy wybrali Brendę. Tak jak się domyślaliśmy, chodziło o przekazanie jej pieniędzy.