– Dwudziestka, wracaj do hotelu. Dowiedz się, jaki ma numer pokoju. Weź pokój gdzieś obok. Później porozum się ze mną telefonicznie.
– Zrozumiałem. – Tyrin zawrócił, powtarzając w myślach swoją śpiewkę: “Przepraszam, ten facet, który przed chwilą wyszedł, no, taki niski, w okularach… chyba go skądś znam, wsiadł do taksówki, zanim zdążyłem go dogonić… ma na imię John, ale wołaliśmy na niego Jack, który pokój?…”. W końcu okazało się to wszystko niepotrzebne. Klucz Dicksteina wciąż leżał na ladzie. Tyrin zapamiętał numer.
Zbliżył się recepcjonista.
– Czym mogę służyć?
– Poproszę o pokój – odrzekł Tyrin.
***
Pocałował ją i czuł się przy tym jak człowiek, którego przez cały dzień dręczyło pragnienie. Smakował aromat jej skóry i lekkie drgnienia warg. Dotknął jej twarzy i powiedział:
– Tego właśnie mi potrzeba.
Patrzyli sobie w oczy i zobaczyli wszystko to, co było prawdziwe między nimi. Mogę zrobić, co tylko zechcę, pomyślał – i ta myśl wciąż na nowo przebiegała przez jego duszę niby magiczne zaklęcie. Pożądliwie dotknął jej ciała. Stali twarzą w twarz w niebiesko-żółtej kuchence, patrzyli na siebie, a on delikatnie muskał jego najtajniejsze zakątki. Rozchyliła usta i poczuł na twarzy jej przyśpieszony, gorący oddech; głęboko wciągnął go w płuca, jak gdyby pragnął się napić powietrza, którym oddycha ona. Nie tylko ja, ale każde z nas może zrobić wszystko, co zechce, pomyślał – ona zaś, jak gdyby czytając w jego myślach, rozpięła mu na piersiach koszulę, pochyliła głowę i chwyciwszy w zęby jedną z sutek, zaczęła ssać. Głęboko odetchnął, czując nagłą, zdumiewającą rozkosz. Delikatnie ujął w dłonie jej głowę, i aby zwiększyć siłę doznania, poruszał nią z lekka w przód i w tył. Wszystko, co zechcę, pomyślał. Potem podciągnął jej spódnicę i sycił oczy widokiem białych majteczek, opinających biodra i kontrastujących ze smagłą skórą długich nóg. Prawą dłonią głaskał twarz Suzy, ściskał jej ramię, ważył piersi; lewa ręka powędrowała w górę biodra, wsunęła się pod majtki i między uda; i to wszystko było tak cudowne, tak wspaniałe, że żałował, iż nie ma czterech, co tam! – sześciu dłoni, aby jej nimi dotykać. Potem nagle zapragnął zobaczyć jej twarz, ujął więc Suzę za ramiona i wyprostował, mówiąc, że chce na nią patrzeć.
Do jej oczu napłynęły łzy, wiedział, że nie jest to oznaka smutku, lecz najwyższej rozkoszy. Znów patrzyli sobie w oczy i tym razem zamiast prawdy ujrzeli dziką namiętność, która zalewała ich jak rzeka, jak powódź. Potem ukląkł u jej stóp niczym suplikant. Najpierw przywarł twarzą do ud, czując przez materiał żar jej ciała. Później oburącz sięgnął pod spódnicę, odnalazł gumkę rajstop i zsunął je powoli, przytrzymując czubki pantofli, aby mogła je zdjąć. Podniósł się z klęczek. Wciąż stali w tym samym miejscu, w którym pocałował ją zaraz po wejściu. I na stojąco zaczęli się kochać. Obserwował jej twarz: oczy patrzyły spokojnie spod półprzymkniętych powiek. Chciał to robić powoli i długo, jego ciało okazało się jednak niecierpliwe.
Wchodził w nią coraz mocniej i szybciej. Poczuł, że traci równowagę, otoczył więc Suzę ramionami, dźwignął o cal z podłogi i nie wychodząc z niej postąpił dwa kroki do przodu, aż dotknęła plecami ściany. Nagłym szarpnięciem wyciągnęła mu koszulę zza paska i wbiła palce w twarde mięśnie pleców. Splótł dłonie pod jej pośladkami i uniósł Suzę w powietrzu, ona zaś otoczyła nogami jego biodra i skrzyżowała mu stopy na plecach, dzięki czemu, co wydawało się niewiarygodne, zdołał w nią wejść jeszcze głębiej. Czuł się jak nakręcany mechanizm zegarowy i wszystko, co robiła Suza – nawet wyraz jej twarzy – naciągało sprężynę jeszcze mocniej. Widział ją przez mgiełkę żądzy. W jej oczach pojawiło się coś na kształt paniki, zwierzęcego lęku, i to dopełniło miary. Poczuł, że bliski jest spełnienia, że ta cudowna chwila zaraz nastąpi; chciał podzielić się tym z Suzą, więc wyszeptał: – Suza, już. – Ja też – odparła i wbiła mu paznokcie głęboko w plecy, po czym przejechała nimi gwałtownie w dół; miał wrażenie, jakby przez jego ciało przebiegł prąd i zaraz nastąpiła gwałtowna eksplozja. Eksplodowała też Suza – zobaczył, że otwiera usta, szeroko, coraz szerzej, wciąga w nie powietrze, a kiedy wspólnym spazmem rozkoszy sięgnął szczytu – wydała z siebie krzyk.
***
– My śledzimy Izraelczyków, a Izraelczycy śledzą Dicksteina; wystarczy więc, że Dickstein zacznie śledzić nas, a będziemy mogli kręcić się w kółko przez cały dzień – powiedział Rostow. Szedł korytarzem hotelowym, mając u bogu Tyrina, który przebierał szybko pulchnymi nóżkami, żeby nie zostać w tyle.
– Zastanawiałem się, jaka konkretnie myśl wam przyświecała, kiedyście kazali zaniechać śledzenia Dicksteina? – zapytał Tyrin.
– To przecież oczywiste – stwierdził z irytacją Rostow; zaraz jednak przypomniał sobie, że lojalność Tyrina jest czymś bardzo cennym i postanowił wyjaśnić sprawę. – W ciągu ostatnich kilku tygodni Dickstein był pod intensywną obserwacją. Za każdym razem dostrzegał naszą obecność i za każdym razem nas gubił. Otóż, zainteresowanie facetem, który siedzi w branży tak długo jak Dickstein, jest nieuniknione. W sytuacji jednak, kiedy taki facet wykonuje konkretne zadanie, może się zdarzyć, że przekaże robotę komuś innemu, jeśli wyczuje, że jest śledzony, a my nie będziemy wiedzieli komu. Zbyt często informacja uzyskana metodą śledzenia przeciwnika traci wagę, gdy przeciwnik połapie się, że jest śledzony, i wyciągnie stąd wniosek, że zdobyliśmy daną informację. A w ten sposób – to znaczy rezygnując ze śledzenia, jak dzisiaj – wiemy, gdzie jest, choć on nie wie, że o tym wiemy.
– Rozumiem – odparł Tyrin.
– Wyczai tych Izraelczyków błyskawicznie – dodał Rostow.
– Musi być teraz superczujny.
– Jak sądzicie, dlaczego śledzą jednego ze swoich?
– Naprawdę nie rozumiem – zastanawiał się głośno Rostow. – Jestem pewien, że dziś rano Dickstein spotkał się z Borgiem… co wyjaśniałoby, dlaczego Borg zgubił ogona dzięki temu numerowi z taksówkami. Możliwe, że Borg zdjął Dicksteina z roboty i teraz po prostu sprawdza, czy Dickstein naprawdę się wycofał i nie próbuje jej ciągnąć dalej. – Zniechęcony pokręcił głową. – To mnie jednak nie przekonuje. Istnieje jeszcze taka możliwość, że Borg stracił do Dicksteina zaufanie, ale to również uważam za mało prawdopodobne. Teraz ostrożnie.
Byli przy drzwiach pokoju Dicksteina. Tyrin wyjął małą, silną latarkę i oświetlił framugę drzwi.
– Żadnych sztuczek – powiedział.
Rostow skinął głową i czekał. To była domena Tyrina. Pucołowaty niski agent był, zdaniem Rostowa, najlepszym specjalistą z wydziału technicznego KGB. Patrzył, jak Tyrin wyjmuje z kieszeni wytrych, jeden z ogromnej kolekcji, jaką dysponował. Wypróbowawszy kilka sztuk na drzwiach własnego pokoju, Tyrin ustalił, jaki typ pasuje do zamków zainstalowanych w hotelu “Jacobean”. Powoli otworzył drzwi Dicksteina i nie wchodząc zajrzał do środka.
– Nie ma pułapek – oznajmił po chwili.
Wszedł do pokoju, a Rostow za nim, zamykając za sobą drzwi. Ta część gry nie sprawiała Rostowowi najmniejszej przyjemności. Lubił obserwować, spekulować, planować: włamania nie były w jego stylu. Czuł się narażony na niebezpieczeństwo i bezradny. Gdyby pojawiła się w tej chwili pokojówka, kierownik hotelu albo nawet sam Dickstein, któremu jakimś cudem udałoby się ominąć agenta postawionego w hallu na świecy… byłoby to tak żenujące, tak poniżające.
– Załatwmy to szybko – polecił.
Ujrzeli typowe wnętrze hotelowego numeru: drzwi otwierały się na maleńki korytarz z łazienką po jednej stronie i szafą po drugiej. Dalej był kwadratowy pokój: pod jedną ścianą stało pojedyncze łóżko, pod drugą – telewizor. W ścianie szczytowej, naprzeciwko drzwi, znajdowało się duże okno.
Kiedy Tyrin zajął się rozkręcaniem słuchawki telefonu, Rostow, stojąc w nogach łóżka, rozglądał się dokoła i próbował wyrobić sobie zdanie o człowieku, który tu mieszka. Nie bardzo miał się na czym oprzeć. Pokój wysprzątano, łóżko zaścielono. Na nocnym stoliku leżała książka na temat problemów szachowych i popołudniowa gazeta. Ani śladu tytoniu czy alkoholu. Kosz na śmieci ział pustką. Stojąca na stelażu mała plastikowa walizka zawierała czystą bieliznę i jedną czystą koszulę.