Литмир - Электронная Библиотека

Nie słuchał wykładu. Fizyk z Instytutu Weitzmanna potrafił ująć rzecz znacznie bardziej zwięźle. Nie istnieje coś takiego jak bezpieczny poziom promieniowania – powiedział. Takie gadanie sprawia, że myślisz o promieniowaniu jak o wodzie w basenie: jeśli ma cztery stopy głębokości, jesteś bezpieczny, jeśli osiem stóp – toniesz. Faktycznie jednak promieniowanie bardziej przypomina ograniczenie szybkości na autostradzie – trzydzieści mil na godzinę jest bezpieczniejsze niż osiemdziesiąt, ale nie tak bezpieczne jak dwadzieścia, a jedyny sposób, żeby być całkowicie bezpiecznym, to nie wsiadać do samochodu.

Dickstein powrócił myślami do kradzieży uranu. Jak każdy plan, który obmyślił, i ten należało realizować w największej tajemnicy. Może wszystko to było z góry skazane na niepowodzenie? Tak czy inaczej, niemożliwe jest niemożliwe, pomyślał. Nie, za wcześnie na takie wnioski. Powrócił do pierwotnych rozważań.

Trzeba przechwycić towar podczas transportu. To było jasne w świetle tego, co tu dziś zobaczył. Elementy paliwa nie były sprawdzane, wyładowywano je, a dalej wszystko szło automatycznie. Mógł obrabować ciężarówkę, zabrać uran z pojemników paliwa, zamknąć je znowu, ponownie opieczętować i przekupić albo zastraszyć kierowcę ciężarówki, żeby dostarczył puste pojemniki. Będą one stopniowo trafiały do reaktora, po pięć naraz, przez miesiąc. Wydajność reaktora nieznacznie spadnie. To będzie wymagało analizy, przeprowadzenia testów. Być może nic nie uda się wykryć, zanim puste elementy nie opuszczą reaktora, a na ich miejsce nie wejdą nowe, powodując ponowny wzrost wydajności. Może nikt nie pojmie, co się stało, zanim puste elementy nie zostaną poddane przeróbce i nie okaże się, że otrzymana z nich ilość plutonu będzie zbyt mała. Wówczas – w cztery do siedmiu lat później – ślad prowadzący do Tel-Awiwu mógłby z ostać całkowicie zatarty.

Mogą jednak połapać się wcześniej. No i wciąż pozostaje nie rozwiązany problem wywiezienia ładunku z kraju. Mimo to Dicksteinowi rysował się już pewien plan, więc czuł się trochę pewniej.

Wykład skończył się. Słuchacze zadali kilka chaotycznych pytań, po czym wycieczka gromadnie wróciła do autobusu. Dickstein usiadł z tyłu.

– To moje miejsce – zwróciła się do niego jakaś kobieta w średnim wieku, ale on bezczelnie wbił w nią kamienne spojrzenie, tak że w końcu dała za wygraną i odeszła.

Podczas drogi powrotnej Dickstein bez przerwy wyglądał przez tylne okno. Gdy przejechali około mili, szary opel wyskoczył z bocznej drogi i ruszył za autobusem. Dobre samopoczucie Dicksteina zniknęło.

***

Rozpoznano go. Musiało się to stać albo tu, albo w Luksemburgu; prawdopodobnie w Luksemburgu. Najpewniej za sprawą Jasifa Hasana – Hasan niewątpliwie mógłby być agentem – albo kogoś innego. Śledzono go chyba raczej dla zasady, po prostu z ciekawości, jako że nie było sposobu – a może był? – żeby do wiedzieć się, co zamierza. Musiał ich zatem zgubić.

Spędził dzień w mieście leżącym w pobliżu elektrowni i w jego najbliższych okolicach, jeżdżąc autobusem, taksówką lub wynajętym samochodem albo spacerując. Pod koniec dnia rozpoznawał trzy pojazdy – szarego opla, zniszczony mały mikrobus i niemieckiego forda – oraz pięciu mężczyzn z grupy, która go śledziła. Z wyglądu przypominali trochę Arabów, ale w tej części Francji wielu kryminalistów pochodziło z Północnej Afryki: można było wynająć miejscowych pomocników. Liczebność grupy tłumaczyła, dlaczego wcześniej nie wyczuł, że jest śledzony. Tamci mogli ustawicznie zmieniać samochody i osoby. Wycieczka do elektrowni, długa jazda tam i z powrotem wiejską, mało uczęszczaną drogą sprawiła, że i oni się w końcu zdemaskowali.

Nazajutrz wyjechał z miasta. Ford przejechał za nim kilka mil, potem zastąpił go szary opel. W każdym samochodzie siedziało dwóch ludzi. Pewnie było jeszcze dwóch w mikrobusie i jeden w hotelu.

Opel wciąż jeszcze mu towarzyszył, gdy Dickstein znalazł się przy wiadukcie dla pieszych; licząc od tego miejsca, na przestrzeni czterech czy pięciu mil nie odchodziły od autostrady żadne boczne drogi. Dickstein podniósł kołnierz, zatrzymał samochód, naciągnął kaptur. Rozglądał się przez kilka minut. Szary opel rozpłynął się gdzieś przed nim, a ford przejechał obok minutę później. Ford będzie czekał przy następnej bocznicy, a opel wróci z przeciwnej strony drogi, żeby zobaczyć, co się dzieje z Dicksteinem. Zgodnie z podręcznikiem tak właśnie należało uczynić w podobnej sytuacji.

Dickstein miał nadzieję, że ci ludzie będą się trzymać wskazówek z podręcznika, bo inaczej jego plan nie powiedzie się. Wyjął z bagażnika składany trójkątny znak ostrzegawczy i ustawił go za tylnym kołem.

Opel przemknął przeciwną stroną autostrady. Działali zgodnie z jego przewidywaniami.

Dickstein ruszył przed siebie. Gdy tylko zszedł z autostrady, złapał pierwszy autobus, jaki się nadarzył, i wrócił nim do miasta. W czasie drogi zauważył kilkakrotnie każdy z trzech pojazdów wywiadowczych. Pozwolił sobie na mały, może trochę przedwczesny triumf: o to mu właśnie chodziło.

W mieście wziął taksówkę i kazał się zawieźć w pobliże swego samochodu, wysiadł jednak po drugiej stronie autostrady. Minął go opel, a potem jadący w odległości kilkuset jardów za nim ford.

Dickstein zaczął biec. Był w dobrej kondycji po wielu miesiącach pracy na świeżym powietrzu w kibucu. Szybko wbiegł na wiadukt dla pieszych, przebiegł go i popędził wzdłuż krawężnika po drugiej stronie drogi. Zdyszany i spocony dopadł swego porzuconego samochodu w ciągu niespełna trzech minut.

Mężczyzna z forda wyskoczył i zaczął go gonić. Wiedział już, że dał się nabrać. Ford ruszył. Mężczyzna zawrócił i wskoczył do wozu, gdy ten nabierał szybkości, włączając się w monotonny ruch drogowy.

Dickstein wskoczył do samochodu. Pojazdy prześladowców znajdowały się teraz po przeciwnej stronie autostrady; będą musiały dojechać aż do następnego skrzyżowania, zanim zawrócą i ruszą za nim. Przy szybkości sześćdziesięciu mil na godzinę zajmie im to dziesięć minut; znaczyło to, że ma nad nimi co najmniej pięć minut przewagi. Już go nie złapią.

Odetchnął głęboko, kierując się w stronę Paryża i nucąc jednostajną śpiewkę, znaną z boisk piłkarskich West Ham: “Spoko, spoko, spokoo…”

***

Kiedy dowiedziano się w Moskwie o arabskiej bombie atomowej, wybuchła nieprawdopodobna panika. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wpadło w panikę, ponieważ nie słyszało o tym wcześniej, KGB wpadło w panikę, ponieważ nie usłyszało o tym pierwsze, ludzie z sekretariatu partii wpadli w panikę, ponieważ ostatnią rzeczą, której by pragnęli, była kolejna awantura między Ministerstwem Spraw Zagranicznych a KGB o to, kto zawinił. Poprzednia zamieniła życie na Kremlu w piekło na okres jedenastu miesięcy.

Na szczęście Egipcjanie wybrali taki sposób ogłoszenia swoich rewelacji, że stwarzało to pewną możliwość manewru. Chcieli mianowicie utrzymać wersję, że zgodnie z zasadami dyplomacji nie są zobowiązani do informowania sojuszników o swych tajnych przedsięwzięciach oraz że pomoc techniczna, o którą proszą, nie stanowi klucza do ich sukcesu. Można by to ująć w następujący sposób: “Drobiazg, budujemy akurat reaktor jądrowy w celu uzyskania plutonu do bomby atomowej, aby zmieść Izrael z powierzchni ziemi, nie pomoglibyście nam?” Wiadomość, zręcznie sformułowana i ugarnirowana dyplomatycznymi frazesami, została przekazana w niecodzienny sposób, pod sam koniec oficjalnego spotkania ambasadora Egiptu w Moskwie z szefem biura do spraw Bliskiego Wschodu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Szef biura, otrzymawszy wiadomość, bardzo długo i starannie rozważał, co powinien uczynić z tą informacją. Jego pierwszym obowiązkiem było przekazanie nowiny przełożonemu, który następnie powinien ją przekazać sekretariatowi partii. Wówczas jednak zaszczyt przekazania informacji przypadłby jego szefowi, który również nie przepuściłby okazji zakasowania KGB. Czy nie był to znakomity sposób na wyciągniecie z całej tej afery własnych korzyści?

19
{"b":"101331","o":1}