– Czy wy wiecie – zapytał Nilsen marynarzy – że w Vardó i w innych portach o tej porze nie znajdę wolnych ludzi? Musielibyśmy w tak szczupłym komplecie płynąć aż do Londynu.
– Popłyniemy do Londynu! – odpowiedział za wszystkich Rynka, stojący przy sztorwale.
– Jeżeli tak, to all right! – zawołał kapitan.
Na tym tak ważna dla losów statku rozmowa została zakończona.
Załoga pracowała z napięciem wszystkich sił, sumiennie i wytrwale. Nilsen był wszędzie, doradzał, pomagał i dodawał otuchy.
Marynarze zauważyli, że w Norwegu odbywa się głęboka przemiana, bo surowa twarz jego stała się łagodniejsza, zwykła zawziętość przechodziła w wyraz smutku, zdradzanego wyrazem oczu i zmarszczkami koło ust.
Nilsen istotnie przeżywał nowe, nie znane sobie dotąd odruchy duszy, a myśl jego pracowała nieustannie. Było to niezwykłe dla jego namiętnej, surowej duszy przeżycie, dziwne dla prostaczej, upartej głowy myśli.
Pokochał Elzę – a miłość ta była jak siwe fale ojczyzny Norwega. Oderwać samotną skalę od piersi lądu, zdruzgotać ją w swoich wirach i pochłonąć bez śladu i bez oddźwięku, aby słońce nigdy już nie musnęło jej swymi łagodnymi promieniami, aby wiatr nie dotknął jej swym skrzydłem, aby oko ludzkie na niej nigdy nie spoczęło…
O taką miłość z uporem i okrucieństwem walczył Nilsen z marynarzami starej załogi, o nią gotów był stanąć do walki z całym światem.
Nieraz złe głosy szeptały mu do ucha:
– Jesteś kapitanem, panem na „Witeziu", możesz zabić każdego ze swoich majtków, możesz więc uczynić z Elzą wszystko, co zechcesz…
W te chwile podszeptów Olaf Nilsen szedł tam, gdzie pracował Otto Lowe i szukał spotkania z nim, aby rzucić twarde, ponure słowa błagalnego rozkazu, od którego, jak się zdawało kapitanowi, zależy całe szczęście jego życia.
Gdy stawał przed Lowem, zaczynały pałać gorącym ogniem czarne jego oczy. Lowe patrzał na groźnego kapitana jasnym, tęsknym wzrokiem kobiety, umęczonej przez życie, takiej samotnej, że wołała ukryć się przed samą sobą i ludźmi zmieszawszy się w przebraniu z tłumem mężczyzn, którzy mają ten przywilej, że sami sobie tworzą byt i jego formy.
Olaf Nilsen szukał wtedy w głębi jasnych, szeroko otwartych źrenic Elzy chociażby iskry uczucia i przyjaźni dla siebie, lecz kobieta wyczuwała miotające tym silnym mężczyzną myśli i pozostawała spokojną, zimną chwilami nawet, przygotowaną do zaciekłej, rozpaczliwej walki.
Kapitan spuszczał wtedy oczy, mocno zaciskał usta i rzucając Lowemu jakiś zwykły rozkaz, odchodził zawstydzony, zgnębiony, na nowe męki i zmagania się z samym sobą.
Jakieś błyski nadziei spostrzegał nieraz w mroku tak ciężko układającego się dla niego życia, lecz i ta słaba pociecha została mu odebrana. Usłyszał z ust nieprzytomnej Elzy słowa uwielbienia i miłości dla innego człowieka, nie dla siebie. Dzika wściekłość ogarnęła go.
– Zabić tego uczonego, tak zawsze spokojnego i obojętnego sztormana, w burzliwą noc pchnąć go za burtę – i koniec! – doradzały złe głosy – Nikt nie spostrzeże, a wszystko pójdzie inaczej!
W tej chwili stawała przed Nilsenem Elza i Norweg widział wyraźnie jej jasne oczy.
Miotał się, szamotał ze swymi myślami, lecz przyszły nowe wypadki. Sztorman wyrwał śmierci Elzę, uratował kapitanowi życie, uprzedziwszy o buncie i uniemożliwiwszy wybuch w jego kajucie, został niebezpiecznie ranny w obronie kapitana i okrętu.
Może Pitt Hardful umrze… – mignęła Nilsenowi myśl.
Serce zaczęło bić gwałtownie w piersi kapitana. Norweg podniósł głowę i już skądś z daleka miała nadpłynąć radosna nadzieja, gdy nagle oczy Nilsena zgasły, głowa opadła na pierś i smutek napełnił duszę.
– Dlaczego pragniesz śmierci sztormana? – szepnęło sumienie. – Uczciwie bronił ciebie, jak przyjaciel, nauczył cię być białym szyprem, wskazał ci drogę ku bogactwu, poszanowaniu u ludzi! Niczym przed tobą nie zawinił… Na Elzę patrzy jak na zwykłego marynarza z czeladzi okrętowej… Cóż on ci złego uczynił? Odpowiedz, Olafie Nilsen!
Kapitan odpowiedział nie słowami, lecz czynem: posłał Ottona Lowego, aby doglądał rannego sztormana, i obiecał felczerowi hojną nagrodę za uratowanie chorego. Więcej nic już nie mógł uczynić Olaf Nilsen.
Myślał teraz nad tym, że wszystko tak nagle się zmieniło w jego życiu. Ludzie ciągle zagrażający jego wymarzonemu szczęściu z Elzą zniknęli na zawsze lub wkrótce opuszczą statek. Nowa załoga, złożona z całkiem innych osobników, nie była groźna dla Norwega, bo rozumiał, że inaczej patrzą na kobiety, niż zdziczała w portowych spelunkach i podczas niebezpiecznych pływanek dawna załoga „Witezia". Pozostawał wprawdzie Pitt Hardful. Olaf Nilsen miał jednak nadzieję, że sztorman nie stanie mu na drodze.
Elza, zdaje się, kocha Pitta, lecz on nie spostrzega jej zupełnie. Jest on obcym dla nas człowiekiem z nie znanego nam świata. Jakieś wypadki, jemu tylko jednemu wiadome zamiary i myśli przyprowadziły go na dek „Witezia". Ale dusza sztormana pozostaje daleka dla nas i niedościgniona. Jasny to człowiek i poprowadził nas wszystkich bez trudu i walki na inne drogi. Kto wie? Gdyby nie Udo Ikonen, być może życie nasze zmieniłoby się zupełnie… Czym jest dla Pitta Elza? Prostaczką, żoną rybaka z Lofotów, bezdomną kobietą. Czym potrafi zmusić Pitta, aby spojrzał na nią uważnie? Czym mogłaby przywiązać jego serce do siebie? Nie! Nie! Tego nie będzie! Tego być nie może! Wszystko jest więc bardzo dobrze… bardzo…
A tymczasem nie odczuwał Olaf Nilsen radości w sercu. Przeciwnie – cichy smutek coraz bardziej ogarniał go. Nadzieja już nigdy nie opromieniała duszy kapitana, ale uciszyły się też i zapadły w jakąś otchłań wszelkie trwogi, wybuchy nienawiści i zazdrości, burze miotające duszą i sercem marynarza. Zmienił się do niepoznania, co też Polacy-majtkowie od razu spostrzegli i gubili się w domysłach, patrząc na łagodną, wychudłą twarz kapitana i jego tęskne oczy.
Dzielny, wspaniały szyper „Witezia" sam tego nie rozumiejąc wyczuwał zbliżanie się ważnych wypadków, które mogły albo opromienić jego życie, albo pogrążyć go na zawsze w rozpaczy.
– Oby tylko jak najprędzej dopłynąć do Londynu! – mówił w kajucie do towarzyszy Rynka. – Tam się może wszystko wyjaśnić, no i my coś z sobą zrobimy nareszcie.
– Porzucicie „Witezia", inżynierze? – pytali go Polacy. Rynka się zamyślił i cichym głosem odpowiedział:
– Nie wiem jeszcze, co z sobą uczynię… Będzie to zależało od tego, co tu zajdzie na statku… Gdyby wszystko- szło zwykłym trybem, pozostałbym na szonerze, bo cóż my, biedacy, zrobimy w naszym kraju? Ludzi tam dużo, a pracy – tymczasem mało. Tacy żebracy, jak my, spadniemy na karki krewnym i znajomym, będziemy poszukiwali zarobku, a nie znajdując go, zaczniemy pić gorycz niepowodzenia, uskarżać się, zazdrościć i nienawidzieć wszystkich i wszystko! Tymczasem tu po kilku ryzach zrobimy duże oszczędności i powróciwszy z nimi do ojczyzny, weźmiemy się do pracy…
– No, to i chwała Bogu! – zawołał Luda. – My też postanowiliśmy podpisać nowy akord z kapitanem. Skoro wy nie odejdziecie – raźniej nam będzie!… Gdyby tak jeszcze sztorman się wylizał z ran – święte mielibyśmy życie na „Witeziu"! Przy tych słowach wszystkie oczy zwróciły się ku Walickiemu. Wesoły zwykle felczer siedział jednak milczący i smutny.
– Nic jeszcze nie wiem! – mruknął. – Zrobiłem wszystko, jak umiałem i potrafiłem najlepiej, lecz sztorman wciąż gorączkuje, ciągle traci przytomność…
Marynarze z niepokojem wpatrywali się w mówiącego.
– A jak myślisz?… – szepnął Sanicki. Felczer nagle się rozgniewał:
– Cóż ja, nieszczęsny felczerek, mogę myśleć? Zrobiłem co mogłem, a co zrobiła kula w płucach sztormana tego nie wiem, bo na to potrzebny jest doświadczony lekarz! Nic nie wiem! Czekam, co dalej będzie…
Zapanowało milczenie. Słychać było tylko plusk ocierających się o burtę fal.
Tymczasem w kajucie sztormana działy się też rzeczy, o których nikt nie wiedział i których się nie domyślał. Na tapczanie leżał na wznak starannie obandażowany Pitt Hardful.