Zdjąwszy ze ściany rewolwer, Pitt zamknął kabinę na klucz i wyszedł. Stanąwszy przed progiem kajuty Olafa Nilsena, sztorman odciął część sznura prowadzącego pod podłogę i wszedł. Kapitan leżał na tapczanie i nie spał.
– Wstawajcie, kapitanie, Ikonen coś zamyśla złego!
– Aha… nareszcie! – mruknął Nilsen. – Skończę dziś tę grę na zawsze…
Porwał się na równe nogi, schwycił rewolwer i wybiegł na dek. Za nim podążył Pitt.
Nie zdołali jednak oba zbiec ze schodków prowadzących na pokład, gdy rozległy się strzały buntowników, ukrytych za beczkami, szalupami i zwojami lin.
Pitt schwycił się za pierś, czując silne, ostre pchnięcie. Po chwili poczuł, że pod marynarską koszulką spływa mu struga krwi. Zamroczyło go, więc schwycił się oburącz za poręcz schodków. Jednak stracił przytomność i potoczył się na dek.
– Stój, Olafie Nilsen! – rozległ się z zasadzki głos Ikonena. – Ani kroku dalej! Chcemy załatwić sprawę po dobremu.
– Mów! – warknął kapitan, prostując się i dłonią ścierając sączącą się mu nad uchem krew.
– Żądamy połowy całego zysku dla starej załogi, a nie dla tych przybyszów i ciurów! -zaczął Michał Ryba, stojący za szalupą.
– Nie! – przerwał mu Nilsen. – Byłoby to niesprawiedliwe, bo nowa załoga pracowała nie mniej, a może więcej od was w ostatniej pływance. Bez tych ludzi stalibyśmy jeszcze w dryfie koło ujścia Jeniseju! Nie!
– Zgodzisz się, stary wilku! – krzyknął Ikonen. – Polacy są zamknięci w tylnym kasztelu i zrobimy z nimi co zechcemy, jeżeli uczynią coś nie po naszej myśli!
– Nie dam, bo skrzywdziłbym tych ludzi – powtórzył Nilsen z uporem.
– Hej, hej, Olafie Nilsen! – złowrogim głosem ciągnął dalej Ikonen. – Szczekasz o sprawiedliwości, krwawy zbóju? Ty i sprawiedliwość! Kto zamordował Szaffarda, Ludwika Gui, małego
Henryka Dżibliko, Webera, Kroiła i palacza Mito? Kto od trzech lat gnębi nas i trzyma pod groźbą śmierci? Ty, ty – Olafie Nilsen, synu diabła i wiedźmy, do stu tysięcy harpunów! I ty śmiesz mówić o sprawiedliwości i krzywdzie! Pluję na słowa twoje jak na szczekanie psa!
– Mówisz dużo. Udo Ikonen… tak dużo, że nie mogłem doczekać się końca i myślałem o innym. Gdybyś tak zamiast mówić rzucił rewolwer, zakasał rękawy koszuli i wyszedł na pokład. Wtedy położyłbym broń na stopniach mostku i spotkałbym się z tobą… po raz ostatni… Po raz ostatni. Udo Ikonen! Biedny, rozpąsiony drabie, gnębiony przeze mnie, a tak bogaty z mojej łaski, że mógłbyś całą ulicę kupić w Abo lub Uleaborgu, gdyby na ciebie tam nie czyhał kat! Chodź! Skończmy z sobą, to najpierw, bo z tamtymi ludźmi ja dojdę do ładu… Chodź! Potańczymy…
– Gnębisz nas wszystkich przez tę dziewkę! – ryknął Ikonen.
– Chcielibyście skrzywdzić ją, poniżyć w niej człowieka! – z wściekłością wykrzyknął Nilsen. – Ona schroniła się przed życiem na mój statek i póki ja oddycham – włos jej z głowy nie spadnie, słyszysz?
– Niedługo już będziesz żył, Olafie Nilsen, więc obietnicy dotrzymasz… Jednak możesz jeszcze zachować życie, jeżeli przystaniesz na nasze żądanie…
– Powiedziałem – nie! – odparł Norweg.
– Pierwsze żądanie to furda! – rozległ się znowu głos bosmana. – Najważniejsze są dwa następne. Słuchaj więc! Punkt drugi – wysadzamy cię po sprzedaniu ładunku „Witezia" na brzeg koło Vardó, a jeżeli chcesz, to na Lofotach…
Przy tych słowach rozległ się śmiech Ikonena, Ryby, Hadejnena i Christiansena, zaczajonych w różnych miejscach. Olaf Nilsen ponuro milczał.
– Podpiszesz nam papier, mianujący bosmana Rybę kapitanem „Witezia". Będziemy ci spłacali trzecią część zysków za twój szoner, lecz cały proceder poprowadzimy sami.
– Cóż wam się nie podoba na „Witeziu"? – zapytał podnosząc głowę Nilsen.
– Widzimy, że ten zwariowany sztorman Pitt Hardful, który, zdaje się, dostał teraz dobry orzech do zgryzienia, chce ciebie na mnicha przekabacić… Nam się to wcale nie uśmiecha!
Olaf Nilsen zamyślił się i nagle zupełnie spokojnym głosem zawołał:
– Zgoda! Oddaję wam „Witezia" na trzy lata z warunkiem, że będziecie mi płacili piątą część zysków i że dacie mi spokojnie zejść z pokładu w Londynie z Pittem Hardfulem, jeżeli będzie żył, i z Ottonem Lowe.
– Olafie Nilsen, nie żartuj sobie z nas! -krzyknął Ikonen. – Wiesz, że cały spór idzie o tę kobietę! Rozegramy ją i będzie należała do tego, kto wyciągnie los…
Kapitan słuchał i milczał. Myśl jego jednak pracowała usilnie. Rzucić się na tych ludzi i zmiażdżyć ich! Sześciu olbrzymich, posiadających straszliwą siłę ludzi – to nawet dla Olafa Nilsena było za dużo. Szczególnie obawiał się spotkania z Mikołajem Skalnym. Kaszub z łatwością łamał podkowy i sztaby żelazne, zginał w palcach niby skrawki tektury ciężkie, srebrne durosy hiszpańskie i rozrywał jak papier blaty grubej blachy.
– Tamci mnie nie wezmą, jeżeli nie ustrzelą lub nie pchną nożem – myślał Nilsen – lecz Skalnemu nie dam rady nawet sam na sam…
Jednak nieznacznie, krok za krokiem posuwał się na dół schodkami mostku, aż dotknął stopą ramion leżącego na deku sztormana.
– Pozwólcie mi przyjąć udział w rozgrywce… – mruknął Nilsen.
– Nie ma głupich! – odezwali się buntownicy. – Ona w tobie się kocha.
– Ona nie mnie kocha – odparł ze smutkiem w głosie Norweg. – Nie mnie, bo gdyby kochała, to dawno byłaby moją żoną, a wy – na dnie morza, psy szczekające! Ja wszystko robiłem, aby mnie pokochała… zdobyłem bogactwo, pokazałem jej swoją miłość, odwagę, silę… teraz chciałem rozpocząć czyste, jasne życie… lecz – nic i nic! Cóż wy możecie zrobić, aby pokochała którego z was?
– Nam jej miłość niepotrzebna! – krzyknęli majtkowie, wyrzucając potoki ohydnych słów i żartów.
Ikonen wysunął się nawet spoza beczek i wymachując rękoma, wstrętnie zaklął i zawołał:
– Powinna należeć do tego, kto ją wygra, bo kobieta… Nie skończył jednak, gdyż Nilsen runął na niego. Fin nie zdążył wystrzelić, i po chwili wyłuskwiony z dłoni rewolwer, mignąwszy w powietrzu, spadł za burtę.
Dwa potężne ciała zwarły się w jedną rozmiotaną, szalejącą po pokładzie bryłę. Inni buntownicy wybiegli ze swych skrytek i rzucili się na pomoc Ikonenowi. Wkrótce potworny kłąb zbity z pięciu zapaśników przewalał się od burty do burty szonera, obijał się o słupki parapetu i drągi szpilów. Rozlegało się głośne sapanie, zdławione krzyki, urywane jęki i ciężki oddech walczących. Raz po raz któryś z majtków wylatywał w powietrze i padał na wznak, wyrzucony potężnym pchnięciem Olafa Nilsena. Na białych deskach pokładu tu i ówdzie widniały ślady krwi…
Walka ponura, zacięta, trwała długo, aż wreszcie jeden po drugim zaczęli się podnosić zapaśnicy, straszni, zdyszani i pokrwawieni, w porwanych na strzępy koszulach, ze śladami razów i palców, które dusiły, na twarzach i szyjach.
Na pokładzie pozostał Olaf Nilsen leżący bez ruchu. Ikonen i Christiansen szybko związali go cienką linką, zarzucili stryczek na szyję, podnieśli i ustawili przy maszcie.
– Przerzucić linkę przez topreję! – krzyknął zduszonym głosem Fin.
Hadejnen wdrapał się na maszt i umocował linę. Buntownicy zaczęli cucić kapitana. Wkrótce odzyskał przytomność i ze zdumieniem oglądał. się. Przypomniał sobie wszystko i zrozumiał, co mają z nim uczynić jego wrogowie.
– Słuchaj, Olafie Nilsen! – rzekł do niego Ikonen. – Za chwilę umrzesz. Stryczek już czeka na ciebie. Powiedz, gdzie masz sporządzony testament?
Kapitan milczał, patrząc ponad głowami otaczających go wrogów.
– Jeżeli nie masz testamentu, to powiedz tu przy świadkach, komu przekazujesz „Witezia" i cały majątek?
Olaf Nilsen podniósł głowę jeszcze wyżej i zaczął przyglądać się obłokom, zarumienionym zorzą wieczorną. Ikonen kopnął go nogą i krzyknął:
– Mów, bo inaczej zmusimy cię ogniem do gadania! Kapitan wciąż milczał.
– Christiansen, biegnij no po smolę! Podpieczemy go, wtedy będzie śpiewał!
– Smoła do szpaklowania deku zamknięta w rumie – rzekł Christiansen. – Bosmanie, daj klucz!