– Biegnij!
Uniosłam wzrok. To był ten młody radziecki żołnierz, ten z oczami jak kryształy.
– Biegnij! Uciekaj! – wrzasnął, popychając mnie kolbą strzelby.
Jakaś ręka złapała mnie i pociągnęła. Nie widziałam, kto wlecze mnie przez przepychającą się tłuszczę. Wszędzie czułam zapach ludzkiego potu i prochu z fajerwerków. Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam, jak Tang brnie przez tłum. Spowalniały go okaleczone dłonie. Nie mógł złapać ludzi za ubranie i ich ode – pchnąć. Warknął coś do młodego Rosjanina, ten udał, że rzuca się za mną w pogoń, ale celowo uwiązł wśród ludzi. Ciągle ktoś na mnie wpadał, miałam poobijane ręce i ramiona. Za morzem nóg otworzyły się drzwi auta, ktoś mnie popchnął. Wtedy rozpoznałam tę wielką rękę, która mnie wlokła, ujrzałam dobrze mi znane odciski. Borys.
Wskoczyłam do samochodu, Borys wcisnął pedał gazu. Na fotelu dla pasażera siedziała Olga.
– Moja najdroższa Aniu! Moja mała Aniu! – krzyknęła.
Droga została za nami. Wyjrzałam przez okno z tyłu. Tłum na stacji pęczniał, pojawili się wysiadający z pociągu radzieccy żołnierze. Nigdzie nie widziałam Tanga.
– Aniu, ukryj się pod kocem – polecił mi Borys. Posłuchałam go i poczułam, że Olga przykrywa mnie rozmaitymi rzeczami.
– Spodziewałeś się tych ludzi? – zapytała męża.
– Nie, zamierzałem zabrać Anię bez względu na okoliczności – stwierdził. – Jednak wygląda na to, że szaleńczy entuzjazm okazywany komunistom czasem się przydaje.
Po pewnym czasie auto stanęło, usłyszałam głosy. Drzwi otworzyły się i trzasnęły. Rozległ się stłumiony głos Borysa. Olga nadal siedziała na fotelu dla pasażera i cichutko rzęziła. Zrobiło mi się żal jej i jej słabego, starego serca. Moje własne serce biło jak oszalałe, mocno zacisnęłam wargi, jakby dzięki temu nikt nie mógł go usłyszeć.
Borys z powrotem wskoczył za kierownicę i ruszyliśmy przed siebie.
– Blokada na drodze – wyjaśnił. – Powiedziałem im, że musimy przygotować kilka rzeczy dla Rosjan i że się śpieszymy.
Dopiero po dwóch albo trzech godzinach pozwolił mi wyjrzeć spod koca. Olga zdjęła ze mnie pakunki, okazało się, że to worki z żywnością. Jechaliśmy ścieżką otoczoną górskimi pasmami.
W zasięgu wzroku nie było nikogo, pola stały opuszczone. Przed nami widziałam spalone gospodarstwo. Borys wjechał do szopy.
Poczułam zapach siana i dymu, zastanawiałam się, kto tam mieszkał. Domyśliłam się ze świątynnego kształtu bram, że pewnie Japończycy.
– Musimy zaczekać, aż zapadną ciemności, zanim pojedziemy do Dairen – powiedział Borys.
Wyszliśmy z auta. Borys rozłożył koc na ziemi i kazał mi na nim usiąść. Jego żona otworzyła niewielki koszyk, wyciągnęła z niego talerze i filiżanki. Nałożyła dla mnie trochę kaszy, ale było mi tak niedobrze, że ledwie ją przełknęłam.
– Zjedz coś, skarbie – poprosiła Olga. – Musisz zbierać siły na podróż.
Spojrzałam na Borysa, ale on odwrócił wzrok.
– Przecież jedziemy razem. – Czułam, jak strach ściska mnie za gardło. Wiedziałam, że mówią o mojej podróży do Szanghaju. – Musicie pojechać ze mną.
Olga przygryzła wargę i otarła oczy rękawem.
– Nie, Aniu. Musimy zostać tutaj albo zaprowadzimy Tanga prosto do ciebie. To potwór, jeszcze nie dostał tego, czego pragnie.
Borys objął mnie. Oparłam czoło o jego pierś. Wiedziałam, że będzie mi brakowało tego zapachu, woni owsa i drewna.
– Mój przyjaciel Siergiej Mikołajewicz to dobry człowiek. Zajmie się tobą. – Pogłaskał mnie po głowie. – W Szanghaju będziesz o wiele bezpieczniejsza.
– I zobaczysz tam mnóstwo pięknych rzeczy. – Olga wyraźnie próbowała mnie pocieszyć. – Siergiej Mikołajewicz jest bogaty, zabierze cię na wystawy i do restauracji. Z nim będzie ci dużo przyjemniej niż tutaj z nami.
Po zmroku, klucząc po bocznych dróżkach i polach, Pomerancewowie odwieźli mnie do portu Dairen, skąd o świcie odpływał statek do Szanghaju.
Kiedy pojawiliśmy się na przystani, Olga oczyściła moją twarz rękawem sukienki i wsunęła mi do kieszeni matrioszkę oraz nefrytowy naszyjnik matki. Zastanawiałam się, jak zdołała je ukryć i czy zdaje sobie sprawę z ich wartości, ale nie miałam czasu zapytać, gdyż zawyła syrena i pasażerów poproszono o wejście na pokład.
– Już zawiadomiliśmy Siergieja Mikołajewicza, żeby cię oczekiwał – powiedziała Olga.
Borys pomógł mi wejść na trap i wręczył niewielką torbę, w której znajdowała się sukienka, koc i jedzenie.
– Udanego startu w szerokim świecie, moja mała – wyszeptał, a po policzkach spływały mu łzy. – Spraw, żeby matka była z ciebie dumna. Teraz tylko w tobie nasza nadzieja.
Później, na rzece Huangpu Jiang, gdy statek dopływał do Szanghaju, przypomniałam sobie te słowa i zaczęłam się zastanawiać, czy stanę na wysokości zadania.
Nie pamiętam, po ilu dniach na horyzoncie zamajaczyły zarysy Szanghaju. Może po dwóch, może było ich więcej. Nie zdawałam sobie sprawy z niczego poza mroczną pustką w moim sercu, i smrodem opiumowego dymu, dniem i nocą zatruwającego powietrze. Parowiec był pełen ludzi uciekających z północy. Kilku pasaże – rów leżało na matach niczym wychudzone zwłoki, ściskając w brudnych palcach niedopałki skrętów. Przed wojną cudzoziemcy usiłowali złagodzić skutki szkód, jakie poczynili, narzucając handel opium Chinom, ale japońscy najeźdźcy wykorzystali uzależnienie od narkotyku, by przerzedzić populację. Zmuszali wieśniaków w Mandżurii do uprawy maku, budowali fabryki w Harbinie i Dairen do jego przetwarzania. Biedacy wstrzykiwali sobie opium, bogacze pykali je w fajkach, i prawie wszyscy palili je jak tytoń. Wyglądało na to, że lata okupacji zrobiły swoje i niemal każdy Chińczyk na statku był uzależniony.
Tego popołudnia, gdy dopłynęliśmy do Szanghaju, parowiec kołysał się gwałtownie na błotnistej rzece, a po pokładzie toczyły się butelki. Chwyciłam za poręcz i utkwiłam wzrok w naprędce skleconych domach, szpecących krajobraz po obu stronach rzeki. Były to pozbawione okien szopy, oparte jedna o drugą niczym ściany domku z kart. Obok nich zbudowano rzędy fabryk, których wielkie kominy wypuszczały kłęby dymu. Ten dym płynął po wąskich, zaśmieconych uliczkach i zamieniał powietrze w śmierdzącą mieszankę ludzkiego potu i siarki.
Innych pasażerów nieszczególnie zainteresowała zbliżająca się metropolia. Zbici w niewielkie grupki, palili albo grali w karty.
Pewien Rosjanin spał na kocu, obok przewróconej butelki po wódce, a po piersi spływały mu wymiociny. Nieopodal przykucnęła Chinka, miażdżąc zębami orzechy i karmiąc nimi dwójkę malutkich dzieci. Zastanawiałam się, czemu wszyscy zachowują się tak biernie, skoro, jak czułam, powoli wciąga nas świat potępionych.
Kostki palców poczerwieniały mi od wiatru, więc wsunęłam ręce do kieszeni. Wyczułam matrioszkę i wtedy wybuchnęłam płaczem.
Nieco dalej slumsy ustąpiły miejsca portom i wioskom. Kobiety i mężczyźni unosili słomkowe kapelusze i spoglądali na nas znad sieci rybackich i worków z ryżem. Dziesiątki sampanów podpłynęły do parowca jak karpie do kawałka chleba. Właściciele łodzi oferowali nam pałeczki, kadzidła, bryłki węgla, jeden nawet wyciągnął swoją córkę. Z przerażenia oczy dziecka niemal wyszły z orbit, ale mała nie walczyła z ojcem. Na jej widok rozbolał mnie siniak, ten, który zrobiła mi matka podczas naszego ostatniego wieczoru w Harbinie.
Ręka nadal była opuchnięta i sina. Ból przypomniał mi, z jaką siłą ściskała mnie matka, jak myślałam, że dzięki temu uściskowi nigdy nas nie rozdzielą, że ona mnie nie puści.
Dopiero gdy dotarliśmy do Bundu, mogłam zrozumieć opowieści o legendarnym bogactwie i urodzie Szanghaju. Powietrze było świeższe, port pełen łodzi motorowych, cumował tu też biały liniowiec oceaniczny, gotów do podróży. Z jego komina buchała para. Obok stała japońska łódź patrolowa z ziejącą dziurą z boku i dziobem zanurzonym do połowy w wodzie. Z górnego pokładu parowca widziałam dumę Bundu, pięciogwiazdkowy hotel Cathay o wykuszowych oknach i z apartamentami na samej górze, oraz rząd riksz, które otaczały go niczym długa nić.