Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Radosny nastrój mnie opuścił, gdy znalazłam się w bloku sanitarnym. Wdepnęłabym prosto w przelewające się szambo, gdyby nie zatrzymał mnie smród. Przyłożyłam koc do nosa i z przerażeniem rozejrzałam się po pomieszczeniu. Nie było tam drzwi ani kabin, tylko dziury w ziemi, nad którymi krążyły muchy. Deski były brudne od ekskrementów, po wilgotnej podłodze walał się zużyty papier. Oprócz tych toalet były jeszcze dwie ubikacje w stołówce, ale to nie wystarczało na cały obóz.

– Czy oni uważają nas za zwierzęta? – krzyknęłam, wybiegając na świeże powietrze.

Nigdy nie widziałam, żeby biali żyli w tak złych warunkach, nawet w Szanghaju. W Sydney doszłam do wniosku, że Australia to cywilizowany kraj. Założyciele obozu z pewnością słyszeli o chorobach zakaźnych? W Darwin stołowałyśmy się w bazie wojskowej, więc zaczęłam się obawiać, że Irina złapała coś gorszego od grypy, na przykład żółtaczkę albo nawet cholerę.

Usłyszałam głosy dobiegające spod pryszniców, więc zajrzałam do środka. Było tam czysto, ale kabiny zbudowano z przerdzewiałych arkuszy blachy. Dwie kobiety kąpały się razem ze swoimi dziećmi.

Byłam tak przygnębiona, że nie bacząc na prywatność, ściągnęłam z siebie koszulę nocną, skuliłam się pod żałosnym deszczykiem z prysznica i zapłakałam rzewnymi łzami.

Po śniadaniu moje obawy dotyczące higieny wzrosły. Dostaliśmy kiełbaski, szynkę i jajka. Niektórzy odkryli larwy w mięsie, jakaś kobieta wybiegła zwymiotować. Nie zjadłam mięsa, tylko kromkę chleba, którą popiłam kwaśną herbatą z trzema łyżeczkami cukru.

Grupa Polaków obok mnie narzekała na chleb. Powiedzieli jednej z australijskich pomocy kuchennych, że jest w nim zakalec. Kucharz wzruszył ramionami i odparł, że takie pieczywo dostają. Chiński chleb, który jadałam w Harbinie, był pieczony na parze i bardziej kluskowaty, więc przyzwyczaiłam się do zakalca. Bardziej martwiła mnie czystość w kuchni i wiedza kucharzy na temat higieny.

Włosy zwisały mi w strąkach za uszami, a skóra pachniała jak wełna z koca. Nie mogłam uwierzyć, że tak nisko upadłam. Rok temu byłam świeżo upieczoną małżonką kierownika najsłynniejszego nocnego klubu w Szanghaju, właścicielką eleganckiego mieszkania. Teraz stałam się uchodźcą. Tu odczuwałam tę degradację o wiele dotkliwiej niż na Tubabao.

Irina spała, gdy wróciłam spod prysznica. Ulżyło mi, że nie musiałam z nią rozmawiać, bo jeszcze nie zdążyłam się pozbierać.

Obiecałam sobie kiedyś, że w jej obecności nigdy nie będę narzekała na Australię. Winiłaby siebie, że zmusiła mnie do przyjazdu, choć przecież to do mnie należała decyzja. Pomyślałam o Dymitrze w Ameryce i poczułam mrowienie w kręgosłupie. Jednak ku swoje – mu zdumieniu niezbyt długo się przejmowałam, moje myśli szybko powędrowały do Iwana. Co on by sobie o tym wszystkim pomyślał?

Mężczyzna w wojskowym mundurze wszedł do stołówki i lawirując między stołami, dotarł na podium, gdzie poczekał, aż umilkniemy. Przyciskał do boku jakieś tekturowe tablice i zakaszlał.

Dopiero gdy zwrócił na siebie uwagę wszystkich obecnych na sali, przemówił:

– Dzień dobry, panie i panowie. Witamy w Australii. Nazywam się pułkownik Brighton. Jestem kierownikiem obozu. – Położył kartonowe tablice na podium i podniósł pierwszą z nich, wyciągając ją przed siebie, żeby wszyscy mogli zobaczyć. Widniało na niej jego nazwisko, wypisane tak starannym charakterem pisma, że litery wyglądały jak druk. – Mam nadzieję, że ci z was, którzy mówią po angielsku, przetłumaczą moje słowa przyjaciołom – ciągnął. – Niestety, dzisiejszego ranka tłumacze są zajęci. – Uśmiechnął się do nas spod ciemnego wąsa. Miał zbyt obcisły mundur, wyglądał w nim jak mały chłopczyk starannie owinięty kocem.

Do tej chwili moja podróż do Australii przypominała sen. Kiedy jednak pułkownik zaczął opowiadać o naszych kontraktach, które zawrzemy w urzędzie zatrudnienia, i o tym, że musimy spłacić podróż i że powinniśmy być przygotowani na każde zajęcie, nawet poniżej naszych możliwości i kwalifikacji, dotarło do mnie znaczenie tego, co zrobiłyśmy. Rozejrzałam się po morzu niespokojnych twarzy, zastanawiając się, czy to obwieszczenie jest gorsze dla tych, którzy wprawdzie nie znają angielskiego, ale dzięki temu zyskają luksus kilku dodatkowych minut nieświadomości, czy też dla tych, którzy rozumieją wszystko.

Wbiłam paznokcie w dłonie i usiłowałam słuchać wykładu pułkownika na temat australijskiej waluty, państwa i federalnych systemów politycznych oraz stosunku do brytyjskiej monarchii.

Do każdego punktu wyciągał tablicę, żeby zilustrować główne założenia, a następnie skończył wykład słowami:

– Błagam was wszystkich, młodych i starych, o to, żebyście podczas pobytu tutaj nauczyli się jak najlepiej angielskiego. Od tego zależy wasze powodzenie w Australii. Gdy pułkownik Brighton skończył przemawiać, zapadła głucha cisza. Uśmiechnął się do nas niczym Święty Mikołaj. – Przy okazji, muszę się z kimś zobaczyć. – Zerknął do notatnika. – Proszę o wystąpienie Anię Kozłową.

Poczułam zdumienie. Dlaczego wyróżniono mnie spośród trzech tysięcy nowo przybyłych? Przepychałam się między stołami do pułkownika. Zaniepokojona zastanawiałam się, czy coś się stało. Mnie. Wokół pułkownika zebrał się spory tłumek chętnych do zadawania pytań.

– Ale nie chcemy mieszkać na wsi. W mieście – upierał się mężczyzna z przepaską na oku.

Pomyślałam, że Irina jest bezpieczna. Zastanawiałam się, czy może przypadkiem Iwan usłyszał o naszym przyjeździe do Australii i próbował się z nami skontaktować. Tę myśl także odrzuciłam. Statek Iwana popłynął do Sydney, ale on sam twierdził, że pojedzie do Melbourne pociągiem. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, by trzymać się z dala od obozu dla uchodźców.

– Pani Ania? – spytał pułkownik na mój widok. – Proszę za mną.

Maszerował żwawym krokiem do budynków administracji. Musiałam niemal biec, żeby za nim nadążyć. Minęliśmy kolejne baraki, kuchnię, pralnię, pocztę i zaczęłam doceniać rozmiary obozu. Pułkownik wyjaśnił mi, że teren należał kiedyś do wojska i że wiele dawnych wojskowych baraków na terenie całego kraju zamieniono na pomieszczenia mieszkalne dla imigrantów. Choć bardzo chciałam wiedzieć, dlaczego pragnął się ze mną spotkać, jego gadanina upewniła mnie, że nie chodzi o nic szczególnie poważnego.

– Jest pani Rosjanką, pani Aniu? Skąd?

– Urodziłam się w Harbinie w Chinach. Nigdy nie byłam w Rosji. Za to spędziłam sporo czasu w Szanghaju.

Wsunął tekturowe tablice głębiej pod pachę i zmarszczył brwi, widząc w jednym z baraków wybitą szybę.

– Zgłoście to w biurze napraw – powiedział do mężczyzny siedzącego na schodkach i odwrócił się do mnie. – Moja żona jest Angielką. Czytała mnóstwo książek o Rosji. W ogóle bardzo dużo czyta. Gdzie się pani urodziła? W Moskwie?

Nie wzięłam sobie do serca roztargnienia pułkownika. Był niższy ode mnie, miał głęboko osadzone oczy i zakola. Przez zmarszczki na czole i guzikowaty nos wyglądał komicznie, choć jego wyprostowana sylwetka i sposób wysławiania się były całkiem poważne. Miał w sobie coś sympatycznego, działał sprawnie, jednocześnie nie demonstrując swojej wyższości. Wspominał, że w obozie przebywa ponad trzy tysiące ludzi. Jak mógł nas wszystkich spamiętać?

Biuro kapitana Brightona było drewnianą chatą nieopodal kina. Otworzył drzwi i wpuścił mnie do środka. Kobieta o rudych włosach i w okularach w rogowych oprawkach zerknęła na nas znad biurka, a jej palce zawisły nad klawiszami maszyny do pisania.

– To Dorothy, moja sekretarka – przedstawił ją pułkownik. Kobieta wygładziła fałdki kwiecistej sukienki i się uśmiechnęła.

– Miło mi panią poznać – powiedziałam. – Ania Kozłowa.

Dorothy wbiła spojrzenie w moje potargane włosy. Zaczerwieniłam się i szybko odwróciłam wzrok. Za sekretarką stały dwa puste biurka i jeszcze jedno, zza którego uśmiechał się do nas łysy mężczyzna w jasnym garniturze i krawacie.

– To nasz opiekun społeczny. – Pułkownik wskazał mężczyznę. – Ernie Howard.

56
{"b":"100821","o":1}