Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Obejrzałam się w poszukiwaniu Iriny i ze zgrozą zauważyłam, że kuli się z boku peronu, trzymając przy twarzy chusteczkę. Podbiegłam do niej w chwili, gdy zaczęła wymiotować.

– To przez grypę i chorobę lokomocyjną. Nic mi nie jest – zapewniła mnie.

– Zjesz coś? – Dotknęłam dłonią rozpalonego czoła przyjaciółki.

Nie był to najlepszy moment na chorowanie.

– Może trochę zupy.

– Usiądź – nakazałam jej. – Coś ci przyniosę.

Stanęłam w kolejce, co pewien czas zerkając przez ramię na Irinę. Siedziała na skraju peronu, z głową owiniętą kocem, tak że wyglądała jak kobieta z Bliskiego Wschodu. Poczułam, że ktoś ciągnie mnie za rękaw. Odwróciłam się i ujrzałam kobietę o twarzy gnoma, z miską zupy cebulowej w dłoniach.

– Bardzo jest chora? – zapytała, wręczając mi miskę. – Przyniosłam, żebyś nie musiała czekać w kolejce.

Podobnie jak taksówkarz, miała suchy, szczekliwy akcent. Ciepło jej głosu mnie rozgrzało.

– To zmiana klimatu i podróż – wyjaśniłam. – Byłyśmy przekonane, że w Australii jest gorąco.

Kobieta się roześmiała i skrzyżowała ręce na obfitym biuście.

– Daję ci słowo, skarbie, że pogoda się zmieni. Podejrzewam jednak, że tam, dokąd jedziecie, będzie upał. W tym miesiącu środkowy wschód jest podobno suchy jak pieprz.

– Przybyłyśmy z wyspy, na której zawsze są upały – zauważyłam.

– Teraz też jesteście na wyspie, wielkiej wyspie. – Z uśmiechem zakołysała się na czubkach pięt. – Chociaż, kiedy znajdziecie się w głębi lądu, pewnie trudno będzie wam w to uwierzyć.

Ptak, którego głos brzmiał jak spadające krople deszczu, znowu się odezwał.

– Co to za ptak? – spytałam.

– To trzaskacz – odparła. – A te dźwięki to duet między samcem a samicą. On gwiżdże i dodaje „ku – ii” na końcu.

Jej usta drgnęły i zauważyłam, że pochlebiło jej to pytanie, jakby cieszyło ją, że uważam Australię za interesujące miejsce.

Podziękowałam za zupę i zaniosłam ją Irinie. Spróbowała i pokręciła przecząco głową.

– Mam zatkany nos, ale i tak wyczuwam ten tłuszcz. Co to?

– Chyba baranina.

– Sama lepiej to zjedz, jeśli zdołasz. – Irina podała mi miskę.

– Dla mnie ma smak lanoliny.

Po posiłku polecono nam znowu wsiąść do pociągu. Zaproponowałam Czechom, żeby zajęli moje miejsce, a że potem się zamienimy, ale odmówili. Ten ze spłowiałą gwiazdą na rękawie, który trochę znał angielski, powiedział:

– Niech się pani zajmie przyjaciółką. Jeśli się zmęczymy, możemy usiąść na walizkach.

Słońce zeszło niżej, wjechaliśmy w świat surowego granitu i traw.

Drzewa o białych pniach wyrastały niczym nieziemscy wartownicy wśród niekończących się pól otoczonych drutem kolczastym. Na wzgórzach pasły się stada owiec. Co pewien czas na horyzoncie dostrzegałam farmę i dym unoszący się z komina, przy każdej znajdował się zardzewiały zbiornik na wodę. Starsza Polka i Irina zasnęły, ukołysane ruchem pociągu i długą podróżą, ale reszta nie mogła oderwać oczu od dziwnego świata za oknami.

Kobieta naprzeciwko mnie zaczęła płakać, mąż ostro ją ofuknął. Widziałam jednak po nerwowym drganiu jego ust, że sam usiłuje ukryć strach. Poczułam ucisk w żołądku. Byłabym spokojniejsza, gdybym mogła zerknąć z góry na tę ziemię, na słońce rozwijające złote i fioletowe nici na niebie.

Tuż przed zmierzchem pociąg zwolnił i wreszcie stanął. Irina i staruszka się przebudziły i rozejrzały wokół siebie. Usłyszeliśmy głosy, a potem skrzypienie otwieranych drzwi. Mężczyźni i kobiety w brązowych mundurach i kapeluszach o szerokich rondach uwijali, się za oknami. Widziałam konwój autobusów i dwie ciężarówki parkujące na piasku koloru miedzi. Tutejsze pojazdy wyglądały inaczej niż te z Tubabao. Były zupełnie nowe i czyste. Obok czekała karetka z włączonym silnikiem.

Nie było tu stacji, żołnierze przyciągnęli do drzwi rampy, żeby ludzie mogli wysiąść. Zaczęliśmy zbierać rzeczy, kiedy nagle starsza pani wyjrzała przez okno i krzyknęła. Polacy usiłowali ją uspokoić, ale staruszka przykucnęła za siedzeniem, dysząc jak przerażone zwierzę. Żołnierz, chłopiec z piegami na policzkach i karkiem spalonym słońcem, wbiegł do naszego przedziału.

– O co chodzi? – zapytał.

Młoda Polka zerknęła na jego mundur i razem ze swoją matką schowała się do kąta, zasłaniając rękami głowę. Wtedy zauważyłam numer wytatuowany na skórze kobiety tuż pod rękawem.

– O co chodzi? – powtórzył żołnierz, zaglądając nam w twarze.

Niespokojnie poruszał dłońmi w kieszeniach i drżał, jakby to on miał zaraz dostać ataku. – Czy ktoś mówi w ich języku?

– To Żydzi – wyjaśnił Czech, który znał angielski. – Proszę pomyśleć, jak to dla nich wygląda.

Zdumiony żołnierz zmarszczył czoło. Wyjaśnienie histerycznego zachowania nowoprzybyłych, jakkolwiek niezrozumiałe, najwyraźniej go uspokoiło. Wyprostował się i wypiął pierś, po czym postanowił przejąć kontrolę nad sytuacją.

– Mówisz po angielsku? – spytał mnie.

Skinęłam głową, a on kazał nam przejść do autobusów, wyjaśniając, że jeśli pozostałe kobiety ujrzą, jak chętnie idziemy, pewnie ruszą w nasze ślady. Pomogłam Irinie wstać, ale niemal zemdlała i wpadłyśmy na walizkę.

– Jest chora? – spytał żołnierz. Na czole pulsowała mu żyła, brodę niemal wcisnął w szyję, ale słyszałam współczucie w jego głosie. – Możesz ją zaprowadzić do karetki. Pojedzie do szpitala, jeśli będzie trzeba.

Zamierzałam przetłumaczyć jego słowa Irinie, ale się rozmyśliłam. Może i szybciej doszłaby do siebie w szpitalu, lecz nie chciałaby rozłąki ze mną.

Żołnierze przed pociągiem kazali nam załadować bagaże na ciężarówki i wsiąść do autobusu. Stadko różowych i szarych papug przysiadło na skrawku zakurzonej ziemi i najwyraźniej nas obserwowało. Te ładne ptaki nieszczególnie pasowały do otoczenia.

Odpowiedniejszym miejscem dla nich byłaby tropikalna wyspa, a nie te trawiaste wzgórza. Odwróciłam się do drzwi wagonu, żeby sprawdzić, co się dzieje z polską rodziną. Żołnierz i Czesi pomagali kobietom zejść po rampie, za nimi podążał Polak z walizkami.

Młoda kobieta wydawała się spokojniejsza, nawet obdarzyła mnie uśmiechem, ale oczy staruszki miotały spojrzenia we wszystkich kierunkach, niemal zgięła się wpół ze strachu. Zacisnęłam dłonie w pięści, wbijając paznokcie w skórę, i usiłowałam powstrzymać łzy. Jaką nadzieję miała ta kobieta? Sytuacja była trudna nawet dla mnie i Iriny. Popatrzyłam na swoje sandały. Palce miałam przysypane kurzem.

Było ciemno, kiedy konwój autobusów zatrzymał się przed rogatką. Strażnik wyszedł z budki i otworzył szlaban, żebyśmy mogli przejechać. Autobus wyrwał się do przodu, za nim pozostałe. Przycisnęłam twarz do szyby i ujrzałam australijską flagę łopoczącą na maszcie na środku podjazdu. Za nim rozciągały się rzędy wojskowych baraków, w większości drewnianych, ale niektóre zrobiono z blachy falistej. Między barakami ziemia była ubita, w szczelinach rosły kępki trawy i chwastów. Króliki kicały po obozie równie swobodnie jak kurczaki, które chodzą po wiejskim obejściu.

Kierowca kazał nam przejść do stołówki dokładnie naprzeciwko autobusu. Ruszyłyśmy wraz z pozostałymi do pomieszczenia, które wyglądało jak niewielki hangar z oknami. W środku stały rzędy stołów przykrytych brązowym papierem i zastawionych kanapkami, ciastem biszkoptowym i kubkami z herbatą i kawą. Ożywione głosy pasażerów odbijały się od nagich ścian, w świetle gołych żarówek zmęczone twarze ludzi przybrały niezdrowy odcień. Irina usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Zauważył ją prze – chodzący mężczyzna o czarnych kręconych włosach. Miał ze sobą notatnik i coś w rodzaju odznaki w klapie.

– Czerwony Krzyż. Szczyt wzgórza. – Poklepał ją po ramieniu.

– Idź tam albo wszyscy zachorujemy.

Ożywiłam się na wieść, że w obozie jest biuro Czerwonego Krzyża. Usiadłam na krześle obok Iriny i powtórzyłam jej słowa nieznajomego, jednak w uprzejmiejszej formie.

– Jutro pójdziemy – stwierdziła, biorąc mnie za rękę. – Dziś nie mam siły.

54
{"b":"100821","o":1}