Generał kiwnął na mnie, żebym usiadła obok niego, po czym wyciągnął kałamarz i pędzelek do kaligrafii. Zanurzył go w atramencie i dotknął nim papieru, rysując kobiece kształty japońskiej hiragany. Rozpoznałam litery z lekcji, które odbywały się przed zamknięciem szkoły, zanim Japończycy uznali, że lepiej w ogóle nas nie uczyć.
– Ania – chan – powiedział generał łamanym rosyjskim. – Nauczę cię japońskich liter. Ważne, żebyś się nauczyła.
Patrzyłam z zachwytem, jak zręcznie wyczarowuje słowa. Ta, chi, tsu, te, to. Poruszał palcami tak, jakby malował, a nie pisał.
Jego dłonie mnie zahipnotyzowały. Skórę miał gładką, pozbawioną włosów, paznokcie czyste niczym wypolerowane kamyki.
– Powinien się pan wstydzić za siebie i swoich ludzi! – wykrzyknęła matka, wyrywając kartkę generałowi. Usiłowała podrzeć papier, ale był mocny i giętki, więc zgniotła go w kulkę i rzuciła przez pokój. Bezszelestnie upadł na podłogę.
Wstrzymałam oddech. Matka popatrzyła na mnie w milczeniu.
Drżała z gniewu, ale także ze strachu przed tym, ile może nas kosztować jej wybuch.
Generał siedział nieruchomo z dłońmi na kolanach. Miał zupełnie obojętną minę. Nie dało się stwierdzić, czy jest zły, czy tylko się zamyślił. Atrament ściekał z czubka pędzelka na matę tatami, na której tworzył ciemną plamę, podobną do rany. Po chwili generał sięgnął do rękawa, wyciągnął stamtąd fotografię i mi ją podał. Było to zdjęcie kobiety w czarnym kimonie oraz dziewczynki. Miała włosy zaczesane w koczek i oczy piękne jak łania. Wyglądała na moją rówieśnicę. Kobieta wpatrywała się w coś za kadrem. Ściągnęła włosy z tyłu, usta przypudrowała na biało i pociągnęła szminką, tworząc wąską kreskę, ale i tak nie zdołała ukryć naturalnie pełnych warg. Mimo że kobieta wyglądała bardzo oficjalnie, skręt jej szyi sugerował, że nieznajoma uśmiecha się do kogoś poza obiektywem.
– Mam małą córeczkę w Nagasaki, została z matką, bez ojca – powiedział generał. – Ty też jesteś małą dziewczynką bez ojca. Muszę się tobą zająć.
Z tymi słowami wstał, skłonił się i opuścił pokój, zostawiając nas z szeroko otwartymi ustami, niezdolne do udzielenia jakiejkolwiek odpowiedzi.
Co drugi wtorek na naszej ulicy pojawiał się człowiek ostrzący noże. Był to stary Rosjanin o pomarszczonej twarzy i smutnych oczach. Nie miał czapki, więc żeby chronić się przed mrozem, owijał głowę szmatami. Jego ostrzarka była przywiązana do sanek ciągniętych przez dwa owczarki niemieckie. Bawiłam się z psami, kiedy matka i sąsiedzi ostrzyli noże i siekiery. Pewnego wtorku do mojej matki podszedł Borys i wyszeptał, że zniknął jeden z naszych sąsiadów, Mikołaj Botkin. Matka zamarła na moment, zanim zapytała, także szeptem:
– Japończycy czy komuniści?
Borys wzruszył ramionami:
– Widziałem go zaledwie przedwczoraj u fryzjera w starej dzielnicy. Za dużo gadał. Za bardzo się przechwalał, że Japończycy przegrywają wojnę i że tylko ukrywają to przed nami. Następnego dnia… – Borys zacisnął pięść i po chwili rozpostarł palce -… zniknął. Rozwiał się jak dym. Nie potrafił trzymać języka za zębami.
Nigdy nie wiadomo, po czyjej stronie są inni klienci. Niektórzy Rosjanie też woleliby widzieć Japończyków w roli zwycięzców.
W tej chwili rozległ się głośny krzyk Kazaaal, drzwi naszego garażu się otworzyły i wybiegł z nich mężczyzna. Był całkiem nagi, miał tylko przepaskę nasuniętą nisko na czoło. Nie zdawałam sobie sprawy, że to nasz generał, dopóki nie rzucił się na śnieg i nie zaczął skakać do góry z radości. Borys usiłował zakryć mi oczy, ale przez szpary pomiędzy jego palcami ze zdumieniem zobaczyłam skurczony atrybut generała, dyndający mu między nogami.
Olga uderzyła dłońmi w kolana i zawyła ze śmiechu, inni sąsiedzi gapili się z otwartymi ustami. Matka nagle ujrzała saunę zbudowaną w naszym świętym garażu i krzyknęła. Jej cierpliwość się wyczerpała. Borys opuścił ręce i ujrzałam matkę taką samą jak przed śmiercią ojca, z zarumienionymi policzkami i rozwścieczonym wzrokiem. Wbiegła na podwórze, po drodze chwytając łopatę przy furtce. Generał zerknął na matkę, jakby oczekiwał, że zachwyci się jego pomysłowością.
– Jak pan śmie! – wrzasnęła.
Uśmiech zastygł na jego twarzy, ale widziałam, że Japończyk nadal nie rozumie jej reakcji.
– Jak pan śmie! – powtórzyła, uderzając go w policzek rączką łopaty.
Olga jęknęła, ale generał nie wydawał się przejęty tłumem świadków tego buntu. Nie odrywał spojrzenia od twarzy matki.
– To jedna z niewielu rzeczy, które mi po nim zostały – powiedziała niemal bez tchu.
Oblicze generała poczerwieniało. Wstał i bez słowa wszedł do domu.
Następnego dnia rozmontował saunę i podarował nam drewno na opał. Zabrał maty tatami i zwrócił nam tureckie dywany oraz skóry owiec, za które ojciec oddał kiedyś swój złoty zegarek.
Później tego popołudnia zapytał, czy może pożyczyć ode mnie rower. Podglądałyśmy zza zasłony, jak pedałuje ulicą. Rower był dla niego za mały, pedały za krótkie, przy każdym obrocie kolana generała wznosiły się ponad biodra. Jednak dobrze sobie radził i po paru chwilach zniknął wśród drzew.
Kiedy wrócił, zastał meble i dywany na swoich dawnych miejscach. Rozejrzał się po pokoju. Przez jego twarz przemknął cień.
– Chciałem urządzić go dla was pięknie, ale nie zdołałem – powiedział, nogą dotykając karmazynowego dywanika, który zatriumfował nad jego prostą matą tatami. – Może zbyt się różnimy.
Matka z trudem ukryła uśmiech. Pomyślałam, że generał ma zamiar wyjść, ale odwrócił się raz jeszcze, by na nią spojrzeć, wcale nie jak wysoki rangą wojskowy, lecz zawstydzony chłopiec skarcony przez swoją rodzicielkę.
– Może znalazłem coś, co oboje uznamy za piękne? – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął szklaną szkatułkę.
Matka się zawahała., ale nie potrafiła opanować ciekawości i wyjęła szkatułkę z rąk generała. Wychyliłam się, żeby zobaczyć, co przyniósł. Gdy otworzyła wieczko, delikatny zapach wypełnił powietrze. Od razu wiedziałam, co to, choć nigdy dotąd go nie czułam. Coraz mocniejszy aromat rozchodził się po pokoju, oczarowując nas. Była to mieszanka magii i romansu, egzotyczny Wschód i dekadencki Zachód. Serce mnie bolało, a skóra mrowiła.
Poczułam na sobie wzrok matki. Jej oczy lśniły od łez. Podsunęła mi szkatułkę, a ja zapatrzyłam się na biały kwiat. Cudowna roślina otoczona lśniącymi zielonymi liśćmi przywodziła na myśl miejsca, w których słońce prześwieca przez liście, a ptaki śpiewają dniem i nocą. Chciałam zapłakać nad pięknem tego kwiatu. Natychmiast domyśliłam się jego nazwy, chociaż dotąd widziałam go jedynie w wyobraźni. Krzew pochodził z Chin, ale był tropikalny i nie rósł w Harbinie, gdzie zdarzały się tęgie mrozy.
Ojciec wiele razy opowiadał nam o legendarnej białej gardenii.
Pierwszy raz ujrzał ją, gdy towarzyszył swojej rodzinie na letnim balu cara w Wielkim Pałacu. Opisał nam kobiety w kwiecistych sukniach, z klejnotami lśniącymi we włosach, lokajów i powozy, kolację złożoną ze świeżego kawioru, wędzonej gęsi i zupy z czeczugi, podawaną przy okrągłych stołach ze szkła, a także pokaz fajerwerków do baletu Śpiąca królewna Czajkowskiego. Po powitaniu cara i jego rodziny ojciec wszedł do pomieszczenia, którego szklane drzwi wychodziły na ogród. Właśnie tam ujrzał po raz pierwszy porcelanowe donice z gardeniami, sprowadzonymi na tę okazję aż z Chin. W lecie ich delikatny zapach wprost upajał. Kwiaty zdawały się wdzięcznie kiwać na powitanie ojca, zupełnie jak przed chwilą caryca i jej córki.
Tamtego wieczoru ojciec zakochał się we wspomnieniu białych nocy i urzekającego kwiatu, którego aromat kojarzył się z rajskim ogrodem.
Nieraz ojciec usiłował kupić matce butlę tego zapachu, abyśmy także i my przeżyły to wspomnienie, ale nikt w Harbinie nie słyszał o cudownej roślinie i jego wysiłki spełzły na niczym.
– Skąd pan to ma? – zapytała matka generała, wodząc czubkiem palca po delikatnych płatkach.
– Od Chińczyka o imieniu Huang – odparł. – To właściciel cieplarni za miastem.