Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wypchnięto mnie na czoło tłumu, stanęłam twarzą w twarz z grupką żołnierzy nacjonalistycznej armii. Celowali w rządek młodych Chińczyków klęczących w rynsztoku z rękami za głową. Studenci nie wydawali się przestraszeni, jedynie zdezorientowani. Jedna z dziewcząt wpatrywała się w tłum zmrużonymi oczami, zauważyłam, że jej okulary zaczepiły o kołnierzyk. Były pogięte, jakby spadły po ciosie w twarz. Dwaj kapitanowie stali z boku, kłócąc się ze sobą ściszonymi głosami. Nagle jeden z nich odsunął się od rozmówcy. Stanął za pierwszym Chińczykiem w rzędzie, wyciągnął zza paska pistolet i strzelił w głowę studenta. Twarz chłopca się skrzywiła, z rany trysnęła szkarłatna fontanna. Student przewrócił się na chodnik, wokół jego głowy zbierała się krew.

Zdrętwiałam z przerażenia, lecz inni w tłumie krzyczeli albo płakali.

Kapitan szedł szybko wzdłuż rzędu młodzieży, zabijając studentów od niechcenia, tak jak ogrodnik zrywa z roślin martwe pąki. Padali jeden za drugim, ich twarze wykrzywiały się i zastygały w śmierci.

Kiedy dotarł do krótkowzrocznej dziewczyny, ruszyłam przed siebie, w ogóle się nie zastanawiając, jakbym chciała jej bronić. Ujrzałam na sobie dziki wzrok wojskowego. Jakaś Angielka chwyciła mnie za ramię i wciągnęła z powrotem w tłum. Złapała moją głowę i przycisnęła ją do swojego ramienia.

– Nie patrz! – powiedziała.

Pistolet wypalił, wyrwałam się kobiecie. Dziewczyna nie zginęła od razu, jak inni. To nie był czysty strzał; oderwało jej pół głowy, kawał skóry zwisał za uchem. Chinka upadła na brzuch i czołgała się po chodniku. Żołnierze szli obok, kopiąc ją i szturchając karabinami.

– Mamo, mamo… – piszczała cichutko, zanim wyzionęła ducha.

Wpatrywałam się w jej ciało, w olbrzymią ranę na głowie, i wyobraziłam sobie jakąś matkę, czekającą na córkę, która już nigdy nie wróci do domu.

Sikhijski policjant przedarł się przez tłum. Wrzeszczał na żołnierzy i pokazywał ciała na chodniku.

– Nie macie prawa tu być! – darł się. – To nie wasze terytorium.

Żołnierze go zignorowali i wspięli się na ciężarówki. Kapitan odpowiedzialny za egzekucję powiedział:

– Ci, którzy sympatyzują z komunistami, umrą wraz z nimi.

Zostaliście ostrzeżeni: to, co ja zrobiłem im, komuniści z pewnością zrobią wam, jeśli wpuścicie ich do Szanghaju.

Pobiegłam Nanking Road, ledwie zdając sobie sprawę, dokąd zmierzam. W głowie miałam natłok obrazów i dźwięków. Wpadałam na ludzi i uliczne stoiska, nabiłam sobie siniaki i wcale tego nie dostrzegłam. Myślałam o Tangu, o jego dziwacznym uśmiechu, okaleczonych dłoniach, pragnieniu zemsty. Nie widziałam takiej szpetnej nienawiści w oczach tych studentów o niewinnych twarzach.

Nagle znalazłam się przed Moskwą – Szanghajem i wpadłam do środka. Dymitr i Amelia siedzieli w biurze, przeglądali księgi razem z nowym prawnikiem, Amerykaninem o nazwisku Bridges. Powietrze było ciężkie od dymu z papierosów, marszczyli czoła w skupieniu. Mimo że napięcie między mną i Dymitrem zelżało, i nawet Amelia zachowywała się uprzejmie, gdy zdała sobie sprawę, że nie zamierzam wyrzucać jej z domu, odważyłam się im przeszkodzić tylko ze względu na swoją desperację.

– Co się stało? – spytał Dymitr, wstając z krzesła. Jego oczy pełne były troski, zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądam.

Pomógł mi usiąść i odgarnął mi włosy z twarzy. Wzruszyłam się jego czułością, wykrztusiłam, co widziałam, raz po raz przerywając, by przełknąć łzy, które mnie dławiły. Z uwagą wysłuchali mojej opowieści, a kiedy skończyłam, długo milczeli. Amelia stukała czerwonymi paznokciami o biurko, a Dymitr podszedł do okna i otworzył je szeroko.

– Nie najlepsze czasy – zauważył Bridges.

– Wierzę Siergiejowi – stwierdził Dymitr. – Przeżyliśmy wojnę, więc przeżyjemy i to.

– Jedyne mądre słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedział – prychnęła Amelia, przypalając kolejnego papierosa.

– A plotki? – spytał Bridges. – Coraz więcej się ich słyszy. Jednego dnia brakuje chleba, następnego ryżu.

– Jakie plotki? – podchwyciłam.

Bridges zerknął na mnie, zaciskając włochate dłonie.

– Chodzą słuchy, że armia komunistyczna się przegrupowała i zmierza do Jangcy. W całym kraju generałowie nacjonalistów dezerterują i dołączają do komunistów. Podobno planują zaatakować Szanghaj.

Wstrzymałam oddech, poczułam drżenie nóg i rąk. Myślałam, że za chwilę zwymiotuję.

– Po co straszysz Anię? – spytał Dymitr. – Czy to odpowiedni moment, żeby mówić jej takie rzeczy? Po tym, co przed chwilą widziała?

– Nonsens – oznajmiła Amelia. – Klub radzi sobie lepiej niż zwykle. Jest pełen Anglików, Francuzów i Włochów. Tylko ci przestraszeni Amerykanie się denerwują. No i co, jeśli przyjdą komuniści? Chcą dopaść Chińczyków, nie nas.

– A godzina policyjna? – odezwał się Bridges.

– Jaka godzina policyjna? – zapytałam.

Dymitr zmarszczył brwi i spojrzał na Bridgesa.

– To tylko na zimę. żeby oszczędzać paliwo i inne zapasy. Nie ma się czym przejmować.

– Jaka godzina policyjna? – powtórzyłam, spoglądając na Dymitra i Bridgesa.

– Możemy otwierać klub tylko przez cztery wieczory w tygodniu. Do wpół do dwunastej – wyjaśnił Bridges.

– Zwykły środek ostrożności – dodał Dymitr. – Podczas wojny bywało gorzej.

– To wszystko przez strachliwych Amerykanów – stwierdziła Amelia.

– Tylko na zimę – powiedział Dymitr. – Nie ma się czym przejmować.

Następnego dnia przyszła do mnie Luba. Była ubrana w koralowy kostium z bukiecikiem kwiatów w klapie. Początkowo czułam się niezręcznie, gdyż Dymitr i Amelia zwolnili jej męża ze stanowiska prawnika klubu, ale Luba nie traktowała mnie tak samo jak zawsze.

– Aniu, strasznie zbladłaś i schudłaś – powiedziała. – Musimy uraczyć cię porządnym posiłkiem. W moim klubie.

Zaprosiłam ją do środka. Minęła mnie, rozglądając się po mieszkaniu, jakby kogoś szukała. Podeszła do serwantki i popatrzyła na laleczki, po czym podniosła nefrytowego Buddę z półki i przyjrzała mu się uważnie. Gdy dotknęła kamiennych ścian, zrozumiałam, czego szuka w tych rzeczach.

– Tęsknię za nim tak jak za swoim ojcem – powiedziałam.

– Ja też za nim tęsknię. – Wykrzywiła usta.

Nasze spojrzenia się skrzyżowały i Luba odwróciła wzrok, żeby popatrzeć na malowidło przedstawiające chińskie ogrody. Promienie słoneczne późnego poranka wpadały przez nieosłonięte okno, tworząc aureolę wokół jej kręconych włosów. Przypomniałam sobie światło spływające na ramiona Siergieja, gdy tańczył w Moskwie – Szanghaju w wieczór naszych zaręczyn. Mimo że Luba należała do naszej paczki, nigdy jej dobrze nie poznałam. Była jedną z tych kobiet, które tak znakomicie odgrywają rolę żony, że trudno je traktować inaczej niż dopełnienie męża. Zawsze wydawała się żwawą, pulchną laleczką uwieszoną na ramieniu Aleksieja. Ukazywała w uśmiechu złote zęby, ale nie dzieliła się z nikim swoimi przemyśleniami. Nagle, w jednej chwili, stanęłyśmy po tej samej stronie, obie z czułością wspominałyśmy Siergieja.

– Ubiorę się – powiedziałam. Nagle, pod wpływem impulsu, zapytałam ją: – Byłaś w nim zakochana?

Luba wybuchnęła śmiechem.

– Nie, ale go kochałam – odparła. – Byliśmy spokrewnieni.

Klub Luby znajdował się przy Drodze Tętniących Studni. Był stylowy na swój lichy sposób. Eleganckie zasłony już dawno spłowiały, orientalne dywany się przetarły. Okna, od podłogi do sufitu, wychodziły na ogródek skalny z fontanną i drzewa magnolii.

Przybytek ten przyciągał zamożne żony cudzoziemców, które nie mogły chodzić do angielskich klubów. Pełen był Niemek, Holenderek i Francuzek, przeważnie w wieku Luby. Jadalnia rozbrzmiewała ich rozmowami, szczękaniem talerzy i kieliszków, które chińscy kelnerzy wnosili na tacach.

Zamówiłyśmy butelkę szampana, kurczaka po kijowsku i sznycel wiedeński, a na deser sernik z białą czekoladą. Czułam się tak, jakbym ujrzała Lube pierwszy raz w życiu. Patrząc na nią, widziałam Siergieja. Nie mogłam uwierzyć, że dotąd nie zauważyłam podobieństw, niemal takiej samej misiowatości. Pulchne, ale idealnie zadbane dłonie Luby były usiane plamami wątrobianymi, ramiona przygarbione, broda dumnie zadarta. Jej skóra wydawała się sprężysta i zdrowa. Luba otworzyła puderniczkę i przypudrowała nos. Na lewym policzku miała kilka drobnych blizn po ospie, ale pod starannym makijażem ledwie dało się je dostrzec. Mimo że w ni – czym nie przypominała mojej prawdziwej matki, było w niej coś matczynego, co wzbudzało ciepłe uczucia. Może dostrzegałam w niej Siergieja?

31
{"b":"100821","o":1}