Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co tam szepczecie? – wysyczała. – Łajdaki! Wciąż mówicie po rosyjsku albo mamroczecie.

Jej mąż i pozostali goście nie zwrócili najmniejszej uwagi na ten nowy wybuch. Siergiej Mikołajewicz, Aleksiej i Luba tłoczyli się przy otwartym oknie, pogrążeni w dyskusji na temat wyścigów konnych. Tylko Dymitr wstał i ze śmiechem oddał but Amelii. Przechyliła głowę i popatrzyła na niego lisimi oczami.

– Wypytywałem Anię o komunistów – skłamał. – To z ich powodu tu przypłynęła.

– Teraz nie musi się już ich obawiać – powiedział Siergiej Mikołajewicz, odwracając się od rozmówców. – Europejczycy zamienili Szanghaj w olbrzymią maszynkę do robienia pieniędzy dla Chin. Nie zniszczą go dla jakiegoś ideologicznego kaprysu. Przeżyliśmy wojnę, przeżyjemy i to.

Później tego wieczoru, gdy goście rozeszli się do domów, a Amelia zasnęła na kanapie, zapytałam Siergieja Mikołajewicza, czy zawiadomił już Borysa i Olgę Pomerancewów, że bezpiecznie dotarłam na miejsce.

– Oczywiście, że tak, drogie dziecko – odparł, nakrywając żonę kocem i gasząc światła w bibliotece. – Borys i Olga cię uwielbiają.

Służąca oczekiwała nas na dole schodów. Gdy dotarliśmy do półpiętra, pogasiła światła.

– Czy wiadomo coś o mojej matce? – spytałam go z nadzieją. – Pytał ich pan, czy mają jakieś wieści?

W jego oczach pojawiła się litość.

– Wszystko będzie dobrze, Aniu – odparł. – Lepiej jednak, żebyś odtąd nas traktowała jak swoją rodzinę.

Następnego ranka obudziłam się późno, skulona w pościeli. Słyszałam rozmowy służby w ogrodzie, brzęczenie zmywanych naczyń i szuranie krzesła wleczonego na dole. Promienie słoneczne migoczące na zasłonach wyglądały bardzo ładnie, ale nie niosły pociechy. Każdy dzień oddalał mnie od matki. Poza tym myśl o towarzystwie Amelii psuła mi humor.

– O, widzę, że dobrze spałaś – powitała mnie Amerykanka, kiedy zeszłam ze schodów. Włożyła białą sukienkę z paskiem. Poza lekko opuchniętymi oczami nie zdradzała żadnych oznak wczorajszego zmęczenia.

– Niech spóźnianie się nie wejdzie ci w krew, Aniu – dodała.

– Nie lubię czekać, a zabieram cię na zakupy tylko po to, by sprawić przyjemność Siergiejowi. – Wręczyła mi portmonetkę, a kiedy ją otworzyłam, ujrzałam, że jest pełna studolarowych banknotów.

– Dajesz sobie radę z pieniędzmi, Aniu? Dobrze sobie radzisz z liczeniem? – Mówiła wysokim, poirytowanym głosem, jakby za chwilę miała wybuchnąć.

– Tak, proszę pani – odparłam. – Można mi zaufać.

– Zobaczymy. – Roześmiała się piskliwie.

Otworzyła drzwi wejściowe i przeszła przez ogród. Pobiegłam za nią. Służący właśnie naprawiał zawias furtki. Na nasz widok wybałuszył oczy ze zdumienia.

– Sprowadź natychmiast rikszę! – wrzasnęła na niego. Przenosił spojrzenie z niej na mnie, jakby usiłując znaleźć jakieś wyjście. Amelia złapała go za ramię i wypchnęła za furtkę. – Wiesz, że zawsze ma na mnie czekać. Dzisiejszy dzień nie jest wyjątkiem. Już jestem spóźniona.

Kiedy siedziałyśmy w rikszy, Amelia trochę się uspokoiła. Niemal rozbawiło ją własne zniecierpliwienie.

– Wiesz – zaczęła, szarpiąc za wstążkę, którą przywiązała kapelusz do głowy – dzisiejszego ranka mój mąż mówił tylko o tobie i o tym, jaka jesteś śliczna. Prawdziwa rosyjska piękność. – Położyła dłoń na moim kolanie. Jej ręka była zimna niczym ręka trupa. – Co ty na to, Aniu? Jesteś w Szanghaju zaledwie jeden dzień i już zrobiłaś wrażenie na mężczyźnie, którego nic nie porusza.

Amelia mnie przerażała. Było w niej coś podstępnego i ponurego. Bardziej rzucało się to w oczy teraz niż w towarzystwie Siergieja Mikołajewicza. Jej blada skóra i paciorkowate czarne oczy ostrzegały przed jadem sączącym się z pozornie gładkich słów. Łzy piekły mnie pod powiekami, zatęskniłam za siłą i ciepłem matki, za odwagą i pewnością, które zawsze czułam w jej towarzystwie.

Amelia zabrała rękę z mojego kolana i parsknęła:

– Więcej radości, dziewczyno. Jeśli nadal będziesz taka okropna, zadenuncjuję cię.

Na ulicach francuskiej dzielnicy panowała niemal świąteczna atmosfera. Wyszło słońce i kobiety w kolorowych sukienkach, sandałach i z parasolkami spacerowały po szerokich chodnikach. Handlarze wykrzykiwali słowa zachęty zza stoisk pełnych haftowanych płócien, jedwabi i koronek. Uliczni artyści zachęcali do podziwiania swoich wyczynów. Amelia kazała rikszarzowi przystanąć, abyśmy mogły popatrzeć na muzyka z małpką. Stworzonko w kapelusiku i kamizelce w czerwoną kratkę tańczyło w rytm melodii płynącej z akordeonu mężczyzny. Małpka kręciła piruety i podskakiwała niczym wytrawna artystka, a nie dzikie stworzonko, i na parę chwil zdołała przyciągnąć całkiem spory tłum. Kiedy muzyka ucichła, małpka się ukłoniła. Widownia była oczarowana. Ludzie entuzjastycznie klaskali, a zwierzątko biegało między ich nogami, wystawiając kapelusz po pieniądze. Niemal wszyscy coś do niego wrzucali. Nagle małpka skoczyła na rikszę. Amelia wpadła w popłoch, a ja zaczęłam wrzeszczeć. Małpka usadowiła się między nami i popatrzyła pełnym uwielbienia wzrokiem na Amelię. Tłum oniemiał z zachwytu. Amelia zatrzepotała rzęsami – widziała, że wszyscy na nią patrzą. Roześmiała się i przycisnęła rękę do gardła w skromnym geście, bez wątpienia fałszywym. Po chwili dotknęła uszu, wyjęła z nich perłowe kolczyki i wrzuciła je do kapelusza małpki. Widownia zaczęła krzyczeć i wiwatować na cześć bogaczki. Małpka pokicała do właściciela, ale wszyscy gapili się teraz na Amelię. Jeden z mężczyzn zaczął ją prosić o ujawnienie imienia, jednak niczym prawdziwa artystka Amelia wiedziała, kiedy opuścić tłum.

– No już – powiedziała, trącając młodego rikszarza butem. – Jedziemy.

Skręciliśmy z Drogi Tętniących Studni w wąską alejkę znaną jako Ulica Tysiąca Nocy. Skupiły się przy niej zakłady krawieckie reklamujące swoje produkty na manekinach ustawionych przed drzwiami albo, jak jeden z nich, na żywych modelach przechadzających się po wystawie. Podreptałam za Amelią na róg ulicy do małego sklepu o tak wąskich schodkach, że musiałam bardzo ostrożnie po nich stąpać. Sklep był pełen bluzek i sukienek zwisających na rozwieszonych od ściany do ściany sznurach. Tak intensywnie pachniało tu tkaninami i bambusem, że zaczęłam kichać. Zza rzędu sukienek wyskoczyła Chinka i krzyknęła:

– Halo? Halo? Przyszłaś na przymiarkę?

Kiedy jednak ujrzała Amelię, jej uśmiech zniknął.

– Dzień dobry. – Popatrzyła na nas podejrzliwie.

Amelia musnęła palcami jedwabną bluzkę i powiedziała do mnie:

– Wybierz sobie wzór, który mają dla ciebie skopiować, a uszyją ci strój w jeden dzień.

Pod jedynym oknem ustawiono niewielką otomanę i stolik, na którym walały się katalogi. Amelia podniosła jeden z nich i powoli przewracała strony. Zapaliła papierosa, rozżarzony popiół spadał na podłogę.

– Co ty na to? – mruknęła, wpatrując się w zdjęcie szmaragdowej chińskiej sukni typu szeongsam, uciętej na wysokości uda.

– To jeszcze dziewczynka. Za młoda na tę sukienkę – zaprotestowała Chinka.

– Proszę się nie martwić, pani Woo, w Szanghaju szybko się zestarzeje – parsknęła Amelia. – Zapomina pani, że sama mam dopiero dwadzieścia pięć lat.

Roześmiała się ze swojego dowcipu. Pani Woo popchnęła mnie ku ławeczce na zapleczu. Zdjęła z szyi centymetr i zmierzyła obwód mojej talii. Stałam nieruchomo, jak nauczyła mnie matka.

– Dlaczego zadajesz się z tą kobietą? – wyszeptała do mnie pani Woo. – Nie jest dobra. Jej mąż nie taki zły. Ale głupi. Jego żona umrzeć na tyfus, a on wpuścić ta kobieta w dom, bo samotny. Żaden Amerykanin jej nie chce…

Urwała, kiedy Amelia pojawiła się z plikiem zdjęć wydartych z katalogu.

– Te wybrałam, pani Woo. – Rzuciła nimi w krawcową. – Jesteśmy nocnym klubem, jak pani wie – dodała z kocim uśmiechem na twarzy. – A pani nie jest Elsą Schiaparelli, żeby nam dyktować, co powinniśmy nosić.

Zostawiłyśmy panią Woo z zamówieniem na trzy wieczorowe i cztery dzienne sukienki. Uznałam, że tylko z tych powodów Chinka znosiła arogancję Amelii. W domu towarowym przy Nanking Road zakupiłyśmy bieliznę, buty i rękawiczki. Na chodniku przed sklepem mały żebrak spisywał kawałkiem kredy swoją historię. Miał na sobie jedynie bawełnianą przepaskę na biodrach, jego skóra na ramionach i plecach była boleśnie poparzona.

11
{"b":"100821","o":1}