Литмир - Электронная Библиотека

Ona!…

Ona zaś stała przy nich nieruchomo i w milczeniu. Nic nie powiedziała. Ale Julka od pierwszej sekundy poznała, że Leszczuk jest dla niej stracony. To było oczywiste. Przeciwko temu nic nie można było zdziałać. Był jej odebrany!

Z przerażeniem objęła wzrokiem ich oboje.

Cóż to była za panna i dlaczego, ach, dlaczego oni byli od razu razem. We dwoje! Dlaczego znalazła się nagle poza nawiasem, wykluczona? Dlaczego oni w jednej chwili stali się parą Jak gdyby Leszczuk nie z nią przyszedł na bal, ale z tamtą?

– Julka! – zawołał, wyciągając do niej ręce.

Ale Julka już prędko odchodziła od nich, znikała w tłumie, z głową pochyloną – prędko. Dogonił ją monter Władzio.

– Julka! – zawołał.

Wybuchnęła płaczem, on zaś wziął ją pod ramię i wyprowadził w głąb, do najdalszych, pustych pokojów.

Maja i Leszczuk zostali sami.

Nie mówili nic. Tylko stali obok siebie. I znowu nienawiść była między nimi.

Tango szalało. Skrzypce wzbijały się na wyżyny, aby zapaść się w bolesnym, zdławionym jęku. Głuche uderzenia perkusji znaczyły rytm.

Maja rozchyliła wargi uśmiechem jak gdyby nic się nie stało.

– Zatańczmy – rzekła.

Chciał jej odmówić, ale nie wypadało.

– Możemy – powiedział i nagle objęli się Jakby to było od wieków ustalone. Zanurzyli się w krąg tańczących.

Tańczył z nią sztywno i ostrożnie – zupełnie jak przedtem z Julka. Prowadził ją z dala od siebie i taniec jego był nieporadny – raczej obrządek niż taniec. Maja wyczuwała jego ruchy. Były to ruchy – uczciwe. Były to ruchy porządnego człowieka z gminu, pełnego szacunku dla tańca, naiwne, ale szczere.

Lecz ona poczuła się naraz wyniesiona na same szczyty muzyki i strącona w, jej najciemniejsze przepaści. Świetna tanecznica, przyczaiła się i utaiła w sobie! Powoli, nieznacznie Jęła go wciągać w zaklętą krainę tańca, tam, gdzie ruch przemienia się w melodię, melodia w ruch. To już nie on ją prowadził. Ona jego prowadziła.

I podstępnie, z wolna wprowadzała go w śpiew skrzypiec, w grzmot bębna, w nagłe, niespodziewane głosy fletów i w to wszystko, co się tam działo w tej muzyce.

„Nikt tak jak on nie umie

Śmiać się, widząc łzy.

Nikt tak jak on nie mnie

Być zły”

– śpiewali grajkowie.

A Maja ze zmarszczonymi brwiami, poważna, śledziła, jak on się budzi do tańca – i z niemym szczęściem odnajdywała w nim subtelność, wrażliwość, poezje, zespolenie się z dźwiękiem urodzonego tancerza. Skąd on to wszystko wiedział? Jakim cudem to rozumiał! Jeszcze to niech zrozumie! Jeszcze to przejście tonacji! I podszeptywała mu całą swoją istotą znaki tajemne śpiewu, który ich brał w posiadanie.

A muzykanci zauważyli tę parę i może uderzyło ich „podobieństwo” tych dwojga, a może sam taniec… dość, że orkiestra naraz jęła grać zupełnie inaczej, niż dotychczas, stała się wymowna. Uderzyła w tańczących natężoną falą, wiodła ich, stowarzyszała się z nimi. Inaczej brzmiały flety. Inny był dźwięk saksofonu, a skrzypce i wiolonczela, jak pijane własną pięknością prześcigały się w rozkoszy.

„Lecz gdy zatańczy ze mną

To wargi moje bledną

W oczach się robi ciemno

I czują tylko jedno…”

Sala kołysała się i płynęła. Czyż to oni zarazili inne pary, czy ich zapamiętanie udzieliło się wszystkim? Było coś takiego, co przyspieszało bicie serca, oszałamiało i zmuszało do absolutnego zaprzepaszczenia się w tańcu.

Już nie ona jego prowadziła. To on ją wiódł wedle nakazów muzyki, ona zaś tylko podsuwała, podszeptywała… Tańczyła sala. Wiodły się pary ładne i śmieszne, młode i stare – nawet pan Pitulski0 który tu był także, uniósłszy romantycznego nosa, blady i zapamiętały, z danserki wydobywał cuda, wyginając ją fantastycznie na wsze strony.

Atoli prezesowa Halimska, zaniepokojona dłuższą nieobecnością Maji, ukazała się we drzwiach z Różą, Krzewuskim i Szulkiem,

– Gdzież ona może być? – mówiła.

I właśnie w tej chwili ujrzała Maję z Leszczukiem. Jednocześnie wszyscy zdali sobie sprawę, że coś dziwnego dzieje się na sali. Muzyka? Taniec? Skupione, wzruszone twarze patrzących? Nie wiadomo skąd się brało to wrażenie.

– Z kim ona tańczy? – rzekła prezesowa.

A Róża szepnęła, jakby do siebie, zdławionym głosem.

– Jak żyję nic podobnego nie widziałam!

Szulk skrzywił się.

– Ten facet o-krop-nie tańczy!

– Ach, nie o to chodzi!

– Więc o co?

– Niech pan zamilknie wreszcie, nic pan nie rozumie! – rzekła cicho, wpatrzona w tańczącą parę.

Instynktownie odgadywała szalone szczęście Maji.

Lecz Szulk rozumiał lepiej, niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek nie był uczuciowo zaangażowany w Maji, zazdrość go dławiła. Nerwowym ruchem drapał się końcem lakierka w kostkę, nogi.

– Ona się kompromituje! – powiedziała wreszcie prezesowa, choć absolutnie nie byłaby w stanie wyjaśnić, co było kompromitującego w tym tańcu. – Zróbcie coś! Trzeba ją wywołać!

Tango załamało się i zakończyło, gdy domawiała te słowa. Pary rozsypały się, ozwał się gwar, wszyscy rozchodzili się na prawo i lewo, a w tym nieporządku Maja zginęła im z oczu.

Oni zaś stali jeszcze na tym miejscu, gdzie zaskoczył ich koniec muzyki. Naraz oboje poczuli absolutną bezradność. Czar się urwał.

– Chodźmy – powiedziała głucho.

Zaczęli torować sobie drogę między ludźmi. I on i ona czub’ na sobie natrętne spojrzenia i dziwny wstyd ich ogarniał.

Pan Pitulski przemknął koło nich ze swym romansowym nosem, wiodąc za sobą nie mniej, niż sześć rozbawionych dam, którym fundował wódkę i kanapki – i romansowy swój nos skierował w ich stronę.

– Fiu! Fiu! – zawołał arogancko.

– Fiu! Fiu! – powtórzyły damy.

Natychmiast po ukończeniu tańca zbudziła się w dumie niechęć przeciwko tej parze. Ci, którzy ulegali jej przemożnemu czarowi, teraz stali się złośliwi i kpiący. Padły jakieś grube dowcipy, a ktoś nawet podstawił Leszczukowi nogę. Drażniło ich cudze szczęście i prowokowała uroda Maji.

Lecz Maja i Leszczuk poruszali się w tłumie z tą jedyną myślą, aby zejść im z oczu i uciec przed nimi. Przyspieszyli kroku.

Ktoś gwizdnął tuż koło nich.

– Jeżeli pani się wstydzi iść ze mną, to ja mogę odejść – rzekł Leszczuk.

– Dlaczego miałabym się wstydzić?

– Ja nie jestem dla pani.

Przystanęła i oparta o ścianę zatopiła w nim głębokie.poważne spojrzenie. Objęła nim całą jego postać – surowo, badawczo.

– A mnie się zdaje – rzekła – że my właśnie jesteśmy dla siebie.

Stropił się i nic nie odpowiedział.

– Co to za Julka była z panem? Niech pan pójdzie do niej, bo czeka! – rzuciła szyderczo.

Ale on odparł z uporem:

– Nie odejdę.

I dodał z odcieniem fatalizmu w głosie:

– Pani mi się często śniła, a zawsze tak samo.

– Jak?

– W takiej białej izbie. A na kołku w kącie coś, nie wiem dobrze co. Ruszające się.

Wzdrygnął się. Jej zaś natychmiast przypomniał się sen, który ją trapił tak często.

Oboje poczuli niepokój i nie wypytywali się więcej.

– Cóż z tenisem?

Zaczerwienił się.

– Nic.

– Nie przyjęli pana do klubu?

– Nie. A skąd pani wie?

– To ja się o to postarałam.

– Jak to?

– Byłam tam i rozmówiłam się z Klonowiczem.

– Aha…

I naraz złapał ją za rękę i zgniótł tak mocno, że omal nie krzyknęła. Nachylił się nad nią zupełnie jak wtedy, w lesie połyckim. Twarz mu pociemniała, a zęby, te zęby, które być może najbardziej były „podobne”, równe i ostre zęby błysnęły mu w wykrzywionych wargach.

– Dlaczego pani to wszystko robi ze mną? Co pani zależy na tym, że bym ja się zgubił w życiu? Pani mnie chce wszystko popsuć. Pani się mnie uczepiła.

Odepchnęła go.

– Niech no pan sobie za dużo nie pozwala! – wykrzyknęła.

49
{"b":"100709","o":1}