„…Wielokrotnie i bez większych powodów nakazywała mi klęczenie w kącie z podniesionymi (jak u księdza) rękami. Nigdy też nie widziałem, aby swoją metodę wychowawczą stosowała wobec innych uczniów, którzy łamali według niej maniery dobrego wychowania…”.
Niektórzy nauczyciele próbowali otoczyć, jawnie poniżane i poniewierane dzieci, szczególną opieką, ale było ich niewielu. Jak nie trudno się domyśleć, Rafał i Ewa przeżywali to bardzo boleśnie. Nie mogli odnaleźć się w grupie rówieśniczej, nie mieli kolegów i koleżanek. Na równi z nimi cierpiała ich mama. Rafał jeszcze w wieku przedszkolnym przestał na kilka miesięcy zupełnie komunikować się z otoczeniem, choć nie był dzieckiem autystycznym. Lekarz po gruntownym zbadaniu, ocenił jego stan jako mający powiązanie z tłem emocjonalnym. Grażyna była przestraszona, ale na szczęście minęło to bezpowrotnie, nie pozostawiając śladów na zdrowiu dziecka.
W pamięci i psychice chłopca boleśnie odbił się czas przygotowań do I Komunii Świętej, tak radośnie i głęboko przeżywany przez większość dzieci. Podczas prób, ćwiczenia formułek, ustawiania w komunijnym orszaku – Rafałek był zawsze ignorowany i spychany na dalszy plan. Ksiądz proboszcz właściwie zrobił wielką łaskę, że w ogóle zgodził się na jego udział w uroczystości. Podobnie było z przyjęciem go do ministrantów. Po jakimś czasie pleban, nie mogąc zapewne znieść widoku chłopca przy ołtarzu, tak obrzydził mu życie, ii ten w końcu sam zrezygnował z zaszczytnej posługi. Do dzisiaj, ten sam pasterz parafii, widząc Rafała, odwraca wzrok albo patrzy na niego jak na pęknięty wrzód na własnym ciele, który (skoro już się pojawił) trzeba szybko ukryć lub usunąć. Zupełnie to samo chłopiec może odczytać w oczach swojego ojca.
Cała trójka jest dziś przekonana, iż wspólne bycie razem, wyczuwalna nienawiść rodziciela oraz jemu podobnych – bardzo ich zawsze jednoczyły i solidaryzowały. Trzeba podkreślić fakt, że przez długie lata Grażyna nie powiedziała dzieciom prawdy o ich ojcu. Na początku mówiła: „wyjechał”; później: „umarł i jest w Niebie”. Dopiero, kiedy w wieku kilkunastu lat dowiedziały się „od ludzi” całej prawdy z najdrobniejszymi szczegółami – wszystko im szczerze wyjawiła.
Do całego bólu i codziennych stresów odepchniętej rodziny, dochodziło jeszcze upokarzające ubóstwo materialne. Młoda matka bardzo cierpiała, patrząc na przygnębienie swoich jedynych pociech. Jak wiadomo – wraz z dziećmi, rosną również ich potrzeby. Gdyby chociaż można było zamienić ten maleńki pokoik na niewielkie mieszkanie – marzyła w samotne noce dziewczyna. Skąd jednak wziąć na to pieniądze, skoro to co dostawała z Niemiec nie wystarczało nawet na podstawowe potrzeby i książki dla dzieci? Straciła wszelką nadzieję na podjęcie pracy, a z czasem taka możliwość zupełnie przestała istnieć, gdyż Grażyna wpadła w silną nerwicę i zaczęła chorować na dolegliwości kobiece. Lekarstwa pochłaniały resztki rodzinnych funduszy, co dodatkowo potęgowało depresję kobiety. W akcie rozpaczy postanowiła napisać o dodatkowe wsparcie do Jońca.
Rafał wspomina mamę siedzącą późno w nocy nad zeszytem i drącą kolejne zapisane kartki. Wysłała w końcu błagalny list, opisując w nim swoje choroby i tragiczne położenie, w jakim znalazła się razem z dziećmi. Ten list, jak i wiele kolejnych, pozostał bez żadnej odpowiedzi. Do Jońca pisała również matka Grażyny, a kiedyś nawet do niego pojechała. Potraktował ją bardzo obcesowo, wręcz po chamsku. O swojej byłej „czarnej madonnie” powiedział tylko: „Przecież ona żyje jak pączek w maśle…!
Czas płynął, a warunki życia „pączka” pogarszały się coraz bardziej. Matka zdobyła w końcu telefon Antoniego, a zdesperowana dziewczyna zadzwoniła do niego tłumacząc mu – dzięki komu i po co tam jest. „Zamiast odpowiedzialności spotkał cię awans i kariera, a ty nie pozwalasz nam nawet żyć!?” – krzyczała z płaczem do słuchawki. Jego odpowiedzią było jak zwykle długie milczenie, po którym popłynął potok gromkich słów – wymówek i wyzwisk: „…A co ty sobie kurwa myślisz, że ja to jestem bankiem! Ja nic dla was więcej nie mam i miał więcej nie będę! Co ci się należy to wszystko dostajesz! Grażyna już uspokojona, odpowiedziała przytomnie i pewnie: „…Słuchaj! Nam się tak po prawdzie należą od ciebie pieniądze, ale dopiero na drugim miejscu. Najbardziej nam się należy twoja obecność, twoje bycie z dziećmi, twoja miłość, twoja odpowiedzialność za to, do czego razem żeśmy doprowadzili. Twoje pieniądze nigdy nie zrekompensują nam braku męża, opiekuna, ojca! Dlaczego nigdy nie zapytasz się o dzieci – czy żyją, czy są zdrowe, jak się chowają, do której klasy chodzą…!?”
„Mnie nie obchodzą twoje dzieci; to ty je chciałaś urodzić!” – padła okrutna odpowiedź. Po dalszej, rozpaczliwej wymianie zdań, powiedział krótko – „…Przyjedź, to porozmawiamy…” i odłożył słuchawkę. Po krótkim czasie przyszedł nawet większy przekaz dewiz, z przeznaczeniem na bilet.
Pojechała, cóż jej pozostało. Zrobiła to dla dzieci, bo sama nie chciała go już nigdy więcej oglądać. W tym czasie był już proboszczem w Salz. Odebrał ją na dworcu w Limburgu. Prawie się nie odzywał, kiedy przez dobre pół godziny jechali samochodem do lasu. Wjechał w leśny dukt; zatrzymał wóz i od razu zaczął się do niej nachalnie dobierać. Był przy tym chamski, a chwilami brutalny. Po prostu ją zgwałcił – o ile w zakres słowa «gwałt» wchodzi: zdzieranie siłą bielizny, wykręcanie rąk i bicie po twarzy. Długo potem płakała. Była na niego skazana, bezwolna, słaba, sparaliżowana swoją niemocą i swoim położeniem. Nie miała nawet na bilet powrotny do Polski. Następnym razem już się nie broniła. Leżała jak kłoda, sparaliżowana zamkniętymi oczami Kiedy on zaspokajał swoje samcze żądze, ona myślała – ile może jej dać?; czy wystarczy na oddanie długów, na nowe buty dla dzieci, opłacenie czynszu? Ukrywał ją przez trzy dni w samochodzie, zaparkowanym w ustronnym miejscu. Sam jechał na noc na plebanię, grać przykładnego kapłana. Nie wolno jej było się oddalać, ani z nikim rozmawiać. Jedzenie i wodę do umycia dowoził na miejsce drugim wozem. Parokrotnie zmieniał miejsce postoju, aby nikt ich nie zlokalizował. Grażyna miała już dość tego maratonu seksu. Odpychała go od siebie, ale to tylko wyzwalało w nim agresję i rozpalało pożądanie. Do poniżenia i niesmaku dochodziło jeszcze uczucie strachu, ponieważ Joniec nigdy się nie zabezpieczał. Kiedy upokorzona i wykorzystana wracała pociągiem, po trzech dobach spędzonych na samochodowym fotelu – nie miała w kieszeniach pieniędzy. Antoni opłacił tylko jej bilet i kazał czekać na przelew do banku. Wróciła do domu bardziej załamana niż była przed wyjazdem. Nie mogła spojrzeć w lustro; czuła do siebie odrazę. Dzieciom powiedziała, że musiała jechać do pracy. Po tygodniu przyszedł przekaz opiewający na kilka tysięcy marek. Takich pieniędzy jeszcze nie miała. Spłaciła długi i okupiła dzieci. W małym, wynajętym pokoiku zapanowała radość. Kiedy pieniądze się skończyły pojechała następny raz i jeszcze dwa kolejne razy. Scenariusz był zawsze podobny – samochód na odludziu, seks w lesie, tysiące marek na koncie. Antkowi wystarczał czasami samogwałt w jej obecności, gdy np. ona stwarzała sytuacje zagrożenia – mówiła, że – „coś słyszała” albo „ktoś idzie”. Nigdy nie zabrał ją do siebie na plebanię. Później dowiedziała się, co było tego powodem. Oprócz strachu przed lokalnym, niemieckim wywiadem (czyt. starszymi parafiankami) w grę wchodziła jego gospodyni, z którą prawdopodobnie również współżył.
Ktoś zapyta – dlaczego jeździła do swojego oprawcy; człowieka, który zmarnował jej życie? Dlaczego oddawała mu się za pieniądze? Tak o tym mówi dzisiaj ona sama:
„…Po tych spotkaniach przychodziły większe kwoty, chociaż one mi śmierdzą do tej pory i śmierdzieć będą. Tylko w tym momencie była walka o coś innego, ważniejszego niż własna godność. Nie mogłam pracować, zarabiać na utrzymanie własnych dzieci. Może jakaś inna wolałaby zdechnąć razem z nimi albo iść na ulicę. Ja wybrałam trzecie rozwiązanie – jeśli ktoś ma mi za to płacić, to nigdy żaden inny mężczyzna, tylko on. To on miał obowiązek utrzymywać własne dzieci, chociażby w taki podły sposób…”