Wieści o wydarzeniach w stolicy przeniosły się na prowincję. Nagłe załamanie nadziei na zmianę podziałało jak zapalnik. Kraj stanął w ogniu. Bandollero, ponoć przerażony i zaszokowany własnymi sukcesami, ruszył na południe, a kraj otwierał się przed nim jak kurtyzana na widok kochanka. Jego armia rosła.
Umiejętności pragmatyczne nakazywały mu nie tworzyć jednego pospolitego ruszenia, obok armii masowej ciułał, najchętniej z ludzi “z hakami", z eks – policjantów, kryminalistów i banitów, żandarmerię Świętej Wiary.
W dwa tygodnie stanął pod Cuidad Mortes (tydzień potem zmieniono nazwę stolicy na Punta Libertad). Oddziały morskie kapitulowały jeden po drugim, a publiczne egzekucje wyzwalały w społeczeństwie uczucia zasłużonej satysfakcji.
Wahających się szybko przekonywali kapłani lub żandarmi. Donna Marina i jej klika umknęli razem z etanijskimi doradcami. Zresztą parę potężnych monopoli prawie nazajutrz wpadło na pomysł, że interesy można robić nawet z Arcykapłanami. Ukuto wówczas slogan: “Lepsza prężna teokracja niż zmurszała demokracja". Kiedy po dwóch dniach walk skapitulował ostatni punkt oporu – lotnisko – zamknął się cały etap historii. Od tego dnia żadna nie kontrolowana informacja nie opuściła już szczęśliwej i błogosławionej przez Opatrzność – jak zapewniały informatory – Pobożnej Republiki Cortezji, prowadzonej przez nieustraszonego nauczyciela wuefu, Ojca Narodu,
Wujka Ojczyzny i Teścia… (dajmy spokój z pokrewieństwami!).
Dzień po dniu czas mierzyły dzwony na wieżach świątyń, w których Duch Święty miał postać Ouecalcoatla, dzień po dniu pracowicie krzątały się wsie i miasta zorganizowane w Święte Gminy Wspólnej Posługi.
Hasło: “Praca – modlitwa – ofiara" – wyznaczało sens egzystencji, szczegółami zajmowały się inne służby.
Albowiem Nowy Cortez realizował Zmianę przez Syntezę.
“Pożerając Serca Montezumów, wzięliśmy ich w siebie".
“Przyszłość to Przeszłość Dziś".
“Jedna myśl, jedna wiara, jeden Cortez".
“Tęp skorpiony jak heretyków".
“Z wiarą i dyscypliną – Cortezjańczycy nie zginą!"
Do takiego to pięknego zakątka miał udać się Agent Piekielny, Matteo Diavolo vel Meff Fawson, w poszukiwaniu ostatniego wilkołaka.
VIII.
Był jeden pewny sposób dotarcia do Cortezji. Tak przynajmniej twierdził baron Frankenstein. Szatan dyżurny postanowił skorzystać z jego rady. Jeszcze tego samego popołudnia, nie ryzykując powtórnego posiłku w towarzystwie gościnnego kombatanta, wrócił do stolicy. Tam skierował swe krokj do ambasady Republiki Cortezji. Szary gmach otaczały wprawdzie trzy linie zasieków z drutu kolczastego, mur i fosa, ale dzięki rekomendacji (Organizacja miała swe wpływy również w kołach konsularnych) signore Diavolo już o szesnastej piętnaście ściskał dłoń w skórkowej rękawiczce, należącą do ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego Republiki.
Przedstawił się jako boss przemysłu sardynkowego, zainteresowany rozwojem narodowym sardynkarstwa na wodach Bahia Dios Gracias, który gotów jest nieomal bezinteresownie udzielić kredytów i rozwiniętej technologii, kontentując się skromnymi udziałami w dalekiej przyszłości. Meff wiedział wprawdzie, że w wodach zatoki okolonej przez osady żarłocznych tubylców nie ma już żadnych sardynek ani nawet meduz, miał jednak nadzieję, że ambasador nie orientuje się w tej materii. Jakoż nie omylił się. Twarz dyplomaty pojaśniała jak księżyc wychodzący z zaćmienia, a ramiona rozwarły się. Towarzyszył temu okrzyk:
– Przyjacielu!
Dalszą część rozmowy wypełniły szczegółowe ustalenia. Don Diavolo utrzymywał, że do zrealizowania umowy konieczna jest jego natychmiastowa wizyta w Punta Libertad, co początkowo ambasador uznał za niemożliwe. Normalny tryb przyznawania wiz w uzasadnionych wypadkach trwał pól roku i, nawiasem mówiąc, rzadko kończył się sukcesem. Pod naporem argumentacji przemysłowca dyplomata zmiękł nieco, zaczął wspominać o dwóch tygodniach, a gdy dowiedział się, że trawlery dostarczane przez trust “Sardine Corporation Lmt." będą miały wyposażenie pozwalające w ciągu kwadransa zmieniać je w trałowce i stawiacze min, stopniał jak sopel w wiosennym słońcu i poszedł porozumieć się z rządem. Trwało to długo i Fawson zdążył obejrzeć wszystkie obrazki przedstawiające uroki Cortezji. Jeśli landszafty choć w połowie odpowiadały rzeczywistości, ogród nad Eufratem i Tygrysem, skąd wypędzono ongiś pierwszych rodziców, w porównaniu z ojczyzną Arcykapłana musiał wyglądać jak zapuszczony ogródek jordanowski.
Wrócił ambasador. Przekazał gratulacje. Rozmawiał z samym Bandollerem, który okazał się wielbicielem sardynek i trałowców. Wyjeżdżać można natychmiast, o ile dostojny gość podpisze zobowiązanie dotyczące przestrzegania regulaminów obowiązujących w Republice (chodzi o stosowanie się do poleceń gospodarzy, niedrażnienie funkcjonariuszy i niekarmienie obywateli), nie będzie niczego wwoził lub wywoził i wyrzeknie się jakichkolwiek pretensji. Meff podpisał. Następnego ranka był w drodze.
Samolot kursujący na linii Caracas – Punta Libertad przypominał egzemplarz skradziony z Muzeum Techniki. Nawet dla laika musiał wyglądać na nieznacznie przemeblowany bombowiec z drugiej wojny światowej. Fawson odczuwał niejasną obawę, czy nagle nie rozsunie się podłoga, a on sam nie wyleci w charakterze bomby. Szczęściem podłoga raczej mogłaby się rozpaść niż rozsunąć. W kabinie było pustawo. Zażywny Włoch, jakiś chudy i blady dyplomata wracający z placówki, ze zbolałą miną konia skierowanego do rzeźni, zakonnica o ruchach karateki i staruszek emeryt stanowili pełny skład podróżnych. Poza nimi była jeszcze wiekowa stewardesa. Wyglądając przez okienka Meff mógł obserwować ocean ze sporadycznymi patyczkami zbiornikowców i nieregularnymi płachetkami wyspy. Później dostrzegł większe kawałki lądu. Naraz zrobiło się ciemno. Na iluminatory nasunęły się światłoszczelne płyty, a samolot począł obniżać lot. Czyżby zamierzał zanurkować w morze?
– Tajemnica wojskowa! – wyjaśnił uprzejmie staruszek emeryt widząc niepokój tęgawego Włocha.
Wylądowali może nazbyt energicznie, ale cało i po chwili znowu zrobiło się jasno. Dworzec lotniczy, pozostałość po erze Gonzalesów, wykorzystywany był tylko w małej części, resztę, nie odnawianą od “Nocy Maczety", pokryła zieleń i wielkie malowidła przedstawiające Hernana Corteza podającego rękę Juanowi Bandollero. Obaj byli monumentalni nad wszelką miarę, kolorowi i świeżo malowani. Tymczasem każdego z przybyłych wzięło między siebie dwóch krajowców w fantazyjnych sutanno – mundurach, po czym każda z trójek skierowała się ku innym drzwiom budynku.
Cóż za troska o pasażera! – pomyślał Fawson. Właściwie zamierzał dopiero pomyśleć, ale już znalazł się między dwoma ostrzyżonymi “na łyso" Metysami, którzy dość zdecydowanie poprowadził go do drzwi w głębi. Wewnątrz wydarto mu walizkę i płaszcz, jeden z Metysów począł gme – rać po wszelkich zakamarkach ciała i garderoby cudzoziemca, drugi przyglądał się zabiegom zadziwiająco zimnym jak na południowca wzrokiem. Meff pożegnał się ze swoim ulubionym zegarkiem, długopisem i papierośnicą.
– Co to jest?! – wrzasnął naraz poszukiwacz. W ręku trzymał pojemnik z ogniem piekielnym.
– To? Dezodorant intymny – skłamał naprędce diabelski Plenipotent.
Metys otworzył jamę ustną i przycisnął tulejkę. Neo-szatan przymknął oczy. ale zamiast zapachu siarki i spalenizny rozlegała się woń fiołków.
– Niezłe! – mlasnął funkcjonariusz i chciał schować pojemnik do kieszeni, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł jakiś oficer i starszy siwawy gość.
– Seńor Diavolo? – spytał oficer.
– Tak jest.
– Zwrócić fanty i spierdalać! – rzucił przybyły do podkomendnych. Meff nie znał dobrze hiszpańskiego, ale gesty towarzyszące wypowiedzi były absolutnie międzynarodowe. Metys z ociąganiem oddał spray i zegarek. O reszcie chyba zapomniał.
– Jestem kapitan Gomez – oficer stuknął obcasami – pan prezydent polecił mi zająć się panem osobiście.