Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Widać znawcę – ucieszył się gospodarz – kraby – trupojady na tę sałatkę sprowadzam z najelitarniejszych plaż Brazylii. Na deser proponowałbym jaja kolibra i pająka ptasznika na dziko.

Nie wiadomo, jakby znakomity specjalista od reklamy przeżył tę biesiadę, gdyby nie fakt, że rozgadany gospodarz całkowicie nie zwracał uwagi, czy pokarm znika w ustach czy w kieszeniach gościa. Roztaczał przed nim freski swoich dawniejszych przeżyć, stebnując je narzekaniami na temat jednostajnej egzystencji tu, w Ameryce Południowej, gdzie tubylcy, zamiast słuchać Wagnera, tańczą na ulicach samby i karioki. Co pewien czas dopytywał usilnie o swe zadania w obecnej akcji. Co jest jej celem i jaki będzie jego udział? Osobiście może iść na pierwszą linię, choć, prawdę powiedziawszy, jest znacznie lepszym fachowcem od zaplecza.

Meff jednak nie puścił pary – zresztą, jak wiemy, własny zbiornik był pusty. Baron dowie się wszystkiego we właściwym czasie. Sprawa jest niezwykłej wagi, najdalej za parę dni umówiony znak, który przekażą publikatory całego świata, oznaczy termin nawiązania kontaktu. Tu przez chwilę recytował precyzyjne szczegóły. Zbliżając się do końca posiłku, odebrał regulaminową przysięgę wierności, popił mętną cieczą, której pochodzenia wolał nie dociekać, po czym zadał pytanie, czy Organizacja ma jakieś wpływy w Republice Cortezji.

Na moment zapadła cisza.

– Zamierzasz, mein lieber Herr, udać się do Cortezji? – wykrztusił Frankenstein.

– Muszę. A dlaczego pan robi taką dziwną minę?

– Cortezja, mein lieber Herr, to miejsce, w którym nawet diabeł musi czuć się niewyraźnie!

VII.

Z lotu ptaka, jeśli jakikolwiek ptak odważyłby się naruszyć przestrzeń powietrzną Cortezji, republika przypomina trapez, stąd nazwa nadana w XVII wieku przez francuskiego pirata Paula Ledontiera – Saint Trapeze, utrzymywana na niektórych mapach przez konserwatywnych geografów. Z jednej strony oblewa ją morze pełne raf, z drugiej oszańcowuje niebotyczny łańcuch wulkanów z Górą św. Trójcy, przechrzczoną w późniejszych czasach na szczyt Corteza, z pozostałych dwóch stron ciągną się mokradła i jeziora. Od nich przyległe prowincje wzięły nazwę Mosąuitos i Aligatores. Wystarczy więc być średnio rozwiniętym studentem geopolityki, aby pojąć, że jest to teren trudno dostępny, tym bardziej że silna własna flota powietrzna i sytuacja międzynarodowa zabezpieczają go od interwencji z góry.

Jedyny właz do tego kraiku – bunkra stanowi zatoka, nazwana przez samego Kolumba Dios Gracias, co było nie tyle wyrazem podzięki wobec Najwyższego, ile raczej wykrzyknikiem zdumienia, że w tak niebezpiecznych okolicach może pojawić się coś równie spokojnego i malowniczego.

Nad tą szmaragdową zatoką rozpościera się Punta Libertad, ongiś Cuidad Mortes, zwane nie tyle perłą, co tygrysim oczkiem mórz południowych. Wspomniany Krzysztof

Kolumb odkrył nieszczęsny skrawek lądu pierwszego kwietnia w jednej ze swych późniejszych podróży i zamierzał nawet nadać mu nazwę Prima Aprilis, ale już pierwsze kontakty z wojowniczymi tubylcami odwiodły go od tego zamiaru. Część załogi pozostawiona w Cuidad Mortes została, zanim doszło do następnej wizyty Hiszpanów, wybita w pień i zjedzona. Zresztą, zważywszy na gęste urafienie wybrzeża, podobne przygody zdarzały się rozmaitym rozbitkom systematycznie przez dwa następne stulecia. Teren nie zawierał złota, nie wabił więc ani konkwistadorów, ani poszukiwaczy przygód. Sporadycznie odwiedzali go korsarze, piraci, bukanierzy i flibustierzy. Sir Francis Drakę stoczył u ujścia zatoki Dios Gracias walkę z trzema hiszpańskimi galeonami, a Morgan sprzedał nawet hiszpańską księżniczkę miejscowemu kacykowi, który prawdopodobnie ze względu na brak opisu obsługi zjadł ją natychmiast, zamiast czerpać inne korzyści. Tu dodajmy, że według statystyk ojców jezuitów i dominikanów w ilości zjadanych misjonarzy Trapezja biła wszelkie rekordy, wyprzedzając Melanezję i Czarną Afrykę. W kręgach Spiżowej Bramy krążył nawet dowcip, że kapłan udający się głosić Słowo Boże do nieszczęsnej kramy winien przed wyjazdem posolić się i popieprzyć, żeby zaoszczędzić czasu miejscowym kucharzom. Aliści w połowie XVIII wieku ktoś z biurokratów Wicekrólestwa Nowej Hiszpanii przypomniał sobie o mokradłach Trapezji. Rozpoczynał się wielki popyt na trzcinę cukrową.

Muszkiety Alonsa de Ybaldia i hakownice zakotwiczonych u brzegów Bahia Dios Gracias “Santa Clary" i “Santa Teresy" wybiły z głowy tubylcom wszelkie myśli o samodzielności. Samych tubylców wyeliminowano w ciągu następnego ćwierćwiecza, sprowadzając w ich miejsce “hebanową" siłę roboczą. Mokradła zmieniły się w plantacje, na tarasach dawnych świątyń wzniesiono późnobarokowe kościoły.

Z braku czasu nie zajmujemy się historią dziewiętnastego i pierwszej połowy dwudziestego wieku. Po pozbyciu się Hiszpanów w trakcie ogólnoamerykańskiej rewolucji i fiasku koncepcji federacyjnych państewko przeżyło sześćdziesiąt siedem zamachów stanu i sześćdziesięciu ośmiu prezydentów (sześćdziesiąty ósmy zmarł o własnych siłach tylko dlatego, że zawał serca powalił go podczas ceremonii zaprzysiężenia, zanim jakikolwiek zamachowiec zdołał zorientować się w istnieniu nowego celu do strzelania). Z biegiem czasu zamachy bywały coraz bardziej dramatyczne, zwłaszcza gdy zaczęto w Trapezji eksploatować kauczuk, odkryto boksyty, srebro i ropę naftową.

W latach trzydziestych do przemożnego wpływu doszła rodzina Conzalesów, bogatych plantatorów – z południa. Ale i ta dynastia nie przyniosła upragnionego pokoju w kraju, gdzie śmierć ze starości nie zdarzała się prawie nigdy, a ofiary egzekucji walczyły o pierwsze miejsce w wykazie zgonów z poległymi w bratobójczych starciach. Trzech kolejnych prezydentów, z których pierwszy, Alonso, był nacjonalistą – obaliła go zresztą Gwardia Narodowa, drugi, Mario – faszystą, co mu nie przeszkodziło w 1945 r. wypowiedzieć wojnę państwom Osi, trzeci, Pedro – konserwatywnym liberałem (zakazał tortur i publicznych egzekucji garotą, zadowalając się wieszaniem delikwenta tylko w asyście najbliższej rodziny), panowało w sumie dwadzieścia lat. Niektórzy Trapezjańczycy uznawali taką ciągłość za wydarzenie niepojęte, równe chyba tylko powtórnemu przyjściu Pierzastego Węża.

Pedro z całej familii był na j bystrzejszy, skończył nawet elitarną szkołę zawodowych podoficerów w pobliskiej Etanii, republice dominującej w tej okolicy. Panowanie, bo trudno inaczej nazywać rządy Pedra Gonzalesa, niewątpliwie najmocniej uwypukliło syndrom Trapezji. Pedro wstąpił na prezydenturę po osobistym zasztyletowaniu brata i rozstrzelaniu całej Tajnej Rady, z wyjątkiem ministra policji, współautora spisku, który zginął dopiero po roku, już jako wiceprezydent, w katastrofie sportowej awionetki. Gonzales, zdając sobie sprawę z niecałkowitej legalności swej władzy, pragnął zachować wszelkie pozory demokracji. Sprowadził etańskich doradców, otworzył uniwersytet, zakazał karania śmiercią za jazdę na gapę w tramwaju, powołał trzy partie: Liberalno – Konserwatywną, Zachowawczo – Socjalną i Demokratyczno – Totalną. Wszystkich trzech był honorowym przewodniczącym. Zorganizował nawet wybory, które po podliczeniu wyników wygrał w stu osiemdziesięciu i dwóch dziesiątych procenta.

Rezultaty tych odważnych posunięć nie dały na siebie długo czekać. Ludziom, przyzwyczajonym dotąd, że usta wolno tylko otwierać u dentysty, zaczęło przewracać się w głowach. Pierwszym buntownikiem został poeta Montinez, syn handlarki dewocjonaliami i funkcjonariusza policji, który zgwałcił ją podczas przesłuchania mającego wyjaśnić, dlaczego Jezus Chrystus na obrazkach przez nią sprzedawanych ma wygląd typowo antypaństwowy? Montinez należał do tych nielicznych, którym umożliwiono trzymiesięczne studia za granicą. Odpłacił się jednak swoim dobroczyńcom czarną niewdzięcznością. Nie tylko odmówił napisania cyklu sonetów: “Gdy myślę o naszym Prawodawcy", ale nabazgrał i wygłosił publicznie (w gronie rodzinnym, lecz jednak!) paszkwil pt. “Trzy sztachy wolnością", opiewający uroki Paryża, Londynu i Rzymu, które odwiedził w ramach stypendium. Jeszcze tej nocy trzy donosy (słuchaczy zaimprowizowanego wieczoru autorskiego było czterech, ale wuj Jorge nie umiał pisać) znalazły się na biurku komendanta dzielnicowego. Aluzja była czytelna jak list pod światło. Montineza aresztowano. Ale zamiast rozstrzelać, poćwiartować lub choćby w ramach nadzwyczajnego złagodzenia kary osadzić dożywotnio w kamieniołomach im. św. Józefa Robotnika, z niepojętego kaprysu el Presidente dano mu paszport, czółno i polecono spływać.

18
{"b":"100659","o":1}