Urzędnik pożegnał Fawsona wylewnie. Zapraszał serdecznie do ponownej wizyty i nienachalnie pytał, czy mógłby otrzymać na pamiątkę zegarek Meffa? Notabene wraz z przekroczeniem zbiornika wodnego seiko wznowił swoją (gwarantowaną całym potencjałem japońskiej myśli naukowo – technicznej) działalność. Nikt nie zainteresował się kopertami. Czarni zniknęli bez pożegnania. Kiedy samolot zaczął kołować po płycie, całe skondensowane zmęczenie spłynęło na Fawsona. Przełknął cukierek i runął w ramiona Morfeusza, które zacisnęły, się wokół niego mocnym braterskim uściskiem.
III.
Paryż… Miasto Notre – Dame i Moulin Rouge, Ludwika Świętego i Brigitte Bardot przywitało Meffa ciepłym i drogim kapitalistycznym powietrzem. To powietrze dawało mu bezsporne poczucie kultury i bezpieczeństwa. Zawsze kiedy odwiedzał trzeci i dalsze światy, miał jego odrobinę w podręcznym sprayu.
Dzień był jak najzwyklejszy. Korki na ulicach, bukiniści nad Sekwaną, turyści wśród zabytków. Ogólnie biorąc – spokój. Poza eksplozją w synagodze, próbą samo – spalenia jednego cymbała przed Giocondą w Luwrze i demonstracją trzydziestu tysięcy nagich kobiet protestujących na Polach Elizejskich przeciwko szykanowaniu kobiet w krajach wojującego islamu (zwłaszcza od czasu pojawienia się kolejnego Nowego Mahdiego) nie było na czym zaczepić oka. Do odlotu jumbo – jeta pozostało półtorej godziny. Fawson podjął decyzję: w żadne diabelstwa bawić się nie będzie. Czarni pozostali w swoim zadupiu, za szmal, który ma, bez wysiłku załatwi sobie w kraju odpowiednią obstawę, a wtedy nawet piekło mu nie podskoczy.
W hallu air – portu wyciągnął z zanadrza pakiet listów, ważył je przez chwilę w ręku, po czym cisnął do najbliższego kosza. Przez chwile zamierzał tak samo Dostąpić z zawartością torby (liście ponownie zmieniły się, w szmal), ale po namyśle doszedł do wniosku, że należy mu się jakaś rekompensata za przeżyte stresy. Moralność Meffa była rozciągliwa jak dobra szwedzka prezerwatywa i po niewielkiej ablacji nadawała się do wielokrotnego użycia.
Oczekując na odlot, obserwował tłum. Dworce lotnicze, wieże Babel dzisiejszego świata, mają w sobie coś fascynującego. Jak w kalejdoskopie mieszają się najrozmaitsze odcienie skóry, garnitury Europejczyków, burnusy Arabów, hinduskie sari… Meff posiadał, co warto zaznaczyć, ciekawą aberrację optyczną. Jego wzrok był arcy-selektywny. Nie zauważał ani rozwrzeszczanych dzieci, ani spoconych bagażowych, ani amerykańskich turystek w wieku Abrahama Lincolna (gdyby żył). Siatkówka, matówka, soczewka i źrenica głównego specjalisty od reklamy skierowane były na wyszukiwanie i rejestrowanie młodych, ładnych i samotnych kobiet.
Fawson lubił kobiety. Mało powiedziane, lubił – przepadał za kobietami! Zwłaszcza za świeżo poznanymi. Jego samczą jaźń zamieszkiwał tygrys seksu – atawistyczny instynkt łowcy. Jeśli jest w kocie coś, co mimo nasycenia każe mu gonić za każdą myszą, a dogoniwszy, igrać z nią okrutnie, tak w naszym świeżo upieczonym szatanie trwał, rosnący z biegiem lat, pęd do zmian. Może dlatego nigdy się nie ożenił. Owszem, uznawał żonę za dobrą instytucję, ot, chociażby do prania skarpetek (tak skazany był na kupowanie dwóch par dziennie), ale panicznie bał się ograniczenia swojej wolności. Dlatego tak lubił Marion – była pod ręką, lubiła kochać się w godzinach pracy, miała zawsze ochotę i nie stawiała żadnych warunków. Zresztą, niechby spróbowała – podlegała przecież Fawsonowi służbowo.
Czy kobiety lubiły Fawsona? Rzecz dyskusyjna. Szybko poznawały jego manię i tylko co piąta decydowała się na krótki, acz esencjonalny romans, przypominający ceregiele rodowitego Anglika z herbatą, najpierw słodzenie, dalej parzenie, na koniec wylewanie. Ponieważ jednak prą-prawnuczek Mefista startował w swej ulubionej dyscyplinie częściej niż przeciętny tenisista w deblu, z tych co piątych można byłoby skompletować dobry żeński college czy średniej wielkości zakłady włókiennicze. Jak każdy egoista, Meff żywił podskórną nadzieję, że kiedyś z banalnego romansu urodzi się wielka miłość, ale patrząc realnie wiedział, że prędzej lipa mogłaby zaowocować bananami.
Nic nie denerwowało bardziej naszego bohatera niż widok ładnej kobiety w towarzystwie mężczyzny. Facet wchodzący w jego zawężone pole widzenia, nieodmiennie jawił mu się jako kabotyn, patologiczny brutal, intelektualny neandertalczyk, skaza na krysztale albo czyrak na mózgu.
Pstryk!
W kadrze Fawsona pojawiło się coś wartego zainteresowania. Szczupła, z tego gatunku, który Amerykanie lubią najbardziej. Wyobraźmy sobie subtelniejszą Marilyn Monroe, o ogromnych oczach, twarzy bezbronnego dziecka, biuście, jaki rzadko można znaleźć na wschód od Gór Skalistych, z grzywą blond włosów i małą śmieszną torebką bezradnie obijającą się o szczupłe nóżki. A co najważniejsze, była sama. Rozglądała się z wyraźnym odcieniem zawodu i co chwila spoglądała na zegarek. Widocznie mężczyzna, jakiś, cymbał, którego przekorny los postawił na jej drodze życia, lekceważąc cudo oddane do jego wyłącznego użytku, spóźniał się albo w ogóle postanowił nie przybyć. Może zresztą dziewczyna czekała na mamusię albo brata wracającego z dalekich lądów? Tak byłoby lepiej.
Meff miał jeszcze trzy kwadranse do odlotu, zresztą, pal sześć odlot, cała flota powietrzna boeinga nie była warta jednej łydki samotnej blondynki, którą, jako bezbłędny degustator, oceniał na najwyżej dwadzieścia lat.
Spróbujmy – Fawson oblizał usta z miną skrzypka smarującego smyczek kalafonią i począł schodzić ze schodów.
W tym samym momencie dziewczyna machnęła ręką, obróciła się i ruszyła w stronę wyjścia. Pospieszył za nią. Mijając jeden z telewizorów emitujących fragmenty dworca, rzuciła w jego stronę spojrzenie. Meff mijał inny odbiornik, ale machinalnie również odwrócił głowę.
I zobaczył. Trzech czarnych, teraz wyglądających na rodowitych przybyszów z algierskiej Kasby, szło środkiem głównego hallu.
– Cholera!
Ogarnęło go przerażenie. Pomyślał o wyrzuconych listach i o swym zamiarze dezercji. Wybiegł z dworca. Dziewczyna już zgubiła się w tłumie. Na podjeździe dla taksówek stało kilku czekających. Meff rozejrzał się bezradnie.
– Pan do miasta? – tuż przed nim zahamowało z piskiem błękitne renault. – Możemy podrzucić.
Wskoczył ochoczo, wymieniając nazwę pierwszego hoteliku za Pigallem. Kierowca, pucołowaty blondasek, ucieszył się i stwierdził, że jedzie właśnie w tym kierunku. Ruszyli. Fawson nerwowo zerkał w lusterko, ale czarni nie pojawili się przy wyjściu.
– Może papieroska? – ten z tyłu, dotąd niewidoczny, o włosach jasnych jak wata, wychylił się do pasażera.
– Chętnie!
Już pierwsze zaciągnięcie się lekko zaskoczyło Meffa. Drugie nie wywołało żadnego wrażenia, nie trafiło bowiem do jego świadomości. Duch Fawsona gdzieś się zapodział, a ciało bezwładnie opadło na fotel.
Anita miała sporo intuicji. Kołysząc torebką i spoglądając na zegarek, doskonale zdawała sobie sprawę, że jest obserwowana. Zerkając niby w telewizor, kątem oka zauważyła, jak nieznajomy przyspieszył kroku. Nigdy dotąd nie zawierała przypadkowych znajomości, ale wyraz twarzy tego dandysa bardzo ją rozbawił. Wybiegła z hali i stanęła za filarem. Podrywacz również wypadł z budynku lotniska. Widziała go z profilu. Teraz jednak na jego twarzy malowało się autentyczne przerażenie. Zobaczyła, jak rozgląda się w poszukiwaniu taksówki i już miała zaproponować mu swój stary, pożyczony od koleżanki volkswagen, kiedy ubiegł ją jakiś renault. Elegant wsiadł bez wahania, lecz kiedy wóz ruszył i z tylnego siedzenia podniósł się szczupły albinos, nie miała wątpliwości. Nieznajomy wpadł w pułapkę.
Przez moment pomyślała o zawiadomieniu policji. Nie przepadała jednak za tą instytucją. Wierzyła w sprawiedliwość realizującą się bez pomocy organów ścigania. Coś jednak wypadało zrobić? O dogonieniu “renówki" trudno było marzyć. Kiedy walczyła z myślami, tuż przed nią wyrósł chudy smagły Algierczyk.