– O święta niefrasobliwości! O młodzieńcza głupoto! – śmiał się stryj. – Czemu rodzice nie podali ci prawdy?
– Jakiej prawdy?
– Że jesteś dwunastym z kolei potomkiem szatana, owocem przypadkowej przygody pięknej Małgorzaty i Mefista, które to dziecko doktor Faust wychował własnym kosztem!
– Ja?…
– Prawdziwe diabły z czasem wymarły lub wycofały się w głąb ziemi (coraz głębiej ludzie drążą, cholera jasna!). Na straży interesów pozostał tylko nasz ród. Półdiabłów, ambasadorów nadzwyczajnych i pełnomocnych Wielkiego Dołu na tej biednej ziemi. Byliśmy kiedyś znacznie liczniejsi, poczytasz o tym we właściwym czasie. Dziś pamiętaj o najważniejszym. W twoim ręku jest honor rodu… Wielkiego rodu! Weź pod uwagę jeszcze fakt, że twoja matka, Abigeil, była w prostej linii potomkinią jednej z czarownic spalonych w Salem w XVII wieku… Wysoko nieś nasz herb – Rogi na Polu Niczyim. Wysoko! Chyba teraz już wiesz, skąd twe imię Meff? Mefisto! Mefisto XIII!
Nogi ugięły się pod młodym człowiekiem. Wiadomość i koktajl wielosmakowy zrobiły swoje. Ale pląsające fauny czy raczej satyry nie dały mu upaść. Zbiły się wokół niego ciasnym kosmatym kręgiem. Tymczasem rechot wuja przeszedł w kaszel, miotany spazmem upadł na kanapę, a fioletowa mgiełka wokół niego poczęła słabnąć i przygasać.
– Chodźmy już – Beta kopniakami rozganiała futrzastych muzykantów i pociągnęła Meffa w stronę alkowy. – i tak nie masz żadnego wyjścia – tłumaczyła jak nauczycielka.
Rzucił się na nią, do niej, w nią! Zachłannie. Brutalnie. Rozpaczliwie.
I kiedy wchodził w rozedrganą czeluść, poczuł pod sobą spoconą bryłę o fakturze sparciałej opony, z nadnaturalnymi piersiami gubiącymi się gdzieś pod pachami, natrafił na bezzębne usta i zetknął się ze słomianymi włosami pachnącymi trupem, grozą, śmiercią…
II.
Przebudzenie było równie paskudne jak zaśnięcie. Podróżny ocknął się mokry od rosy, z drewnianym językiem, wyschniętym gardłem, spuchniętą wątrobą i obolałym karkiem. Słoneczko stało wysoko na pogodnym niebie. Góry lśniły wilgotną zielenią, w wyższych partiach rozpościerały się łąki czy hale, na których, nie miał lornetki, ale mógłby przysiąc – pasły się stada owiec. Sytuacja wyglądała cokolwiek upokarzająco. On, przedstawiciel bądź co bądź kultury śródziemnomorskiej (w wydaniu amerykańskim), leżał z gołym tyłkiem, spodniami zwiniętymi w obwarzanek na jednej nodze, wtulony w omszały pień starego buka.
– Rany koguta, współżyłem z drzewem?!
Dookoła nie uświadczyłbyś żywej duszy. Kawałki gruzu, parę dzikich jabłoni, krzaki malin wskazywały, że bardzo dawno temu znajdowało się tu jakieś gospodarstwo.
– Co za koszmarny sen? Gdzie się podział ten dom?
Nad ścieżką, dziesięć metrów za nim, dyndał sznur, i którego osobiście zdejmował torbę. Sama torba, nie wypatroszona, leżała w krzakach. Broń spoczywała, spocona jak ruda mysz, pod pachą.
Nic nie rozumiał. Zajrzał do portfela: wszystko w porządku, tylko ani śladu kartki, koperty i połówki czeku.
– Ach. prawda, stryj podarł! – rzekł do siebie. A potem zaczął prawie wołać. – Co to wszystko było? Jaki stryj, kim ja właściwie jestem?! – Jeszcze raz wywrócił wszystkie kieszenie, nigdzie jednak nie znalazł ani otrzymanych paczek banknotów (szkoda), ani siedmiu kopert (może i lepiej).
Sytuacja przedstawiała się idiotycznie. Sen, nie sen? Co naprawdę znaczyła diabelska ceremonia, co miał na celu dziwaczny wykład o manicheizmie czy iście kameleonowe przemiany wyuzdanej gospodyni? Nie, stanowczo zbyt dużo jak na jedną noc!
Meff wrócił na gruzowisko. Szukał śladów wczorajszej libacji. Nie upił się przecież powietrzem. Po dobrym kwadransie znalazł nie dopitą butelkę samogonu. Na samo wspomnienie chwyciły go mdłości. Kiedy zwracał matce naturze jej hojne dary, zresztą bez śladu krewetek i kawioru, na polankę przydreptała koza. Popatrzyła na niego dużymi smutnymi oczami nierozumianego filozofa, osadzonymi ponad długim wychudłym pyskiem, przypominającym, co za durne skojarzenie, bohaterów el Greca…
– Meee!
Zerknął na jej kopytka. Na jednym było coś, co z biedą mogłoby uchodzić za stary lakierek.
– Stryjek! – wrzasnął Meff i rzucił się w stronę zarośli.
Tam już na niego czekali.
Było ich dwóch w mundurach straży granicznej.
– Kłamiecie bardzo nieudolnie, obywatelu – powiedział, w swoim mniemaniu po niemiecku, zezowaty mężczyzna z dystynkcjami sierżanta – nie my będziemy się wami zajmować, już wkrótce zjawią się osoby bardziej powołane, ale z czystej życzliwości mówimy wam: wasze opowieści nie trzymają się kupy. Absolutnie!
Rozmowa miała miejsce w maleńkim, gościnnie zakratowanym pokoiku równie niewielkiej strażnicy na skraju wsi. Dotarli tam w godzinę po wyciągnięciu Meffa z krzaków.
Teren okazał się znacznie bardziej zaludniony, niż Meff mógł przypuszczać poprzedniego dnia. Tubylcy kręcili się to tu, to tam, może niezbyt celowo i wydajnie, ale w każdym razie sprawiali wrażenie zapracowanych. Krótka rozmowa zapoznawcza nie należała do przyjemnych. Niezgodność w dokumentach, łamany akcent i zdenerwowanie podróżnego przesądziły o jego zatrzymaniu. Strażnicy uprzejmie, choć zdecydowanie, wyprowadzili go z zarośli na ścieżkę, która po paruset metrach przemieniła się w leśną, sądząc po koleinach, często uczęszczaną drogę, ta zaś wyprowadziła ich na skraj wsi. W osadzie pierwszą rzeczą, na jaką zwrócił uwagę zatrzymany, był długi i smutny szereg tubylców, stojących pod zamkniętymi drzwiami niewielkiego pawilonu.
– Co ci ludzie robią? – zapytał Meff.
– Stoją – lakonicznie odpowiedział młodszy z mundurowych.
– Ale po co?
– Może otworzą – stwierdził sierżant.
– A co jest tam w środku?
– Nic – powiedział młodszy i lekko westchnął.
– Jak to, przecież napisane jest: “Towary różne i mieszane".
– A co ma pisać? – mruknął podoficer. – Zresztą, może dziś coś rzucą.
– W takim razie, po co ci ludzie stoją już teraz? – w glosie podróżnego brzmiało coraz większe zdziwienie.
– Bo wolno – ożywił się młodszy – tam wolno stać, grupować się, a nawet gromadzić… – Umilkł zgaszony wymownym spojrzeniem starszego.
Dalsza droga do strażnicy przebiegła w regulaminowym milczeniu. Budyneczek na pierwszy rzut oka robił wrażenie schludne i solidne. Na drugi rzut nie bardzo starczało czasu, zwłaszcza że uwagę zatrzymanego przykuł duży napis: “Oglądanie obiektu wzbronione pod karą". Nie była to jedyna wywieszka. Obok drzwi wietrzył się spory transparent:,,Ta granica nie dzieli, lecz łączy ludzi". Ktoś dopisał poniżej “parami", zostało to zamazane, ale złośliwy wyraz wyzierał spod farby. Obok wisiał plakat: “Przemytnicy wysiadka", co jakiś żartowniś przerobił na “odsiadka". Jak widać, okolica należała do stron wysoko rozwiniętych pod względem poczucia humoru.
Meff zachowywał się biernie. Jeszcze w górach rozważył różne wersje postępowania. Po pierwszych indagacjach zorientował się, że logiczne wytłumaczenie swego pobytu w strefie przygranicznej jest niewykonalne – mógł co najwyżej liczyć na wsparcie swojej ambasady. Z kolei ewentualna próba rozbrojenia żołnierzy i ucieczki zawierała zbyt wiele ryzyka. Inna sprawa, że sama obecność mundurowych po niesamowitych przeżyciach nocy dawała mu poczucie dwuznacznego wprawdzie, ale jednak bezpieczeństwa.
Już we wsi minął ich, pokiwawszy dłonią, mężczyzna na rowerze. Tym razem bez zająca. Pies biegnący za nim obrzucił Meffa wzrokiem pełnym jadowitej satysfakcji. Doniósł pewnie któryś z tych dwóch – pomyślał podróżny.
W strażnicy dano mu wiadro wielofunkcyjnej wody do mycia i picia. Chciano też zabrać sznurowadła, ale, ku zaskoczeniu podoficera, buty cudzoziemca nie miały sznurowadeł i zapinały się na dziwaczne przyssawki. Zadowolono się odebraniem torby i dokumentów. Z bronią Meff pożegnał się znacznie wcześniej. Sądząc po odgłosach docierających przez ścianę, długo naradzano się, telefonowano, znów naradzano. Najwyraźniej dziwny aresztant nie pasował do istniejących schematów i regulaminów.