Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Najbardziej smutne były dzieje yeti, jak się okazało, dalekich krewnych europejskich wilkołaków. Ostatnie stado, wyłapane w roku 1953 przez ekspedycję chińską, ukrywane było przez pewien czas w specjalnym rezerwacie w regionie Wielkiego Muru. Niestety, wszyscy ludzie śniegu zginęli w czasie Rewolucji Kulturalnej, gdy okazało się, że są zbyt tępi albo zbyt ambitni, aby nauczyć się na pamięć Małej Czerwonej Książeczki z myślami Przewodniczącego. Przy jeszcze kilku pozycjach były znaczki – “prawdopodobnie zaginiony", swego stryja zaś (Who is who? podawało jego kryptonim “Boruta III") Meff skreślił osobiście.

Pozostało pięć nazwisk. Informacje mówiły, że to znakomici fachowcy w swoich dziedzinach. Czy jednak zgodzą się na współpracę? Poza tym, do czego miał ich właściwie angażować?

Meff wyciągnął z zanadrza pięć pozostałych listów i przypatrywał się ich pożółkłym kopertom, pragnąc zgłębić tajemnicę zawartości.

Do jutra, terminu otwarcia następnej instrukcji, pozostało sporo czasu. Postanowił spożytkować go na ustalenie aktualnych adresów swoich przyszłych potencjalnych współpracowników. Pierwszy na liście był Drakula. W almanachu określano go różnie, raz jako księcia, raz hrabiego, kiedy indziej barona. Meff zdecydował się tytułować go “Książę", wychodząc z założenia, że lepiej jest przesadzić, niż uchybić etykiecie. Znalazło się jeszcze kilka innych nazwisk i pseudonimów wielmoży, wśród których najczęstszy brzmiał “Nosferatu". Rodzina wampira, liczna w dawniejszych wiekach, z wolna się powykruszała, ostatni z panów na zamczysku w Karpatach prysnął z Rumunii w roku i944. Who is who? podawało uparcie stary adres, ale obok widniała informacja – “Listy wracają z dopiskiem: adresat nieznany". Trzeba było szukać gdzie indziej. Fawson pomyślał o środowiskach emigrantów, gdy nagle przypomniała mu się głośna przed trzema laty sprawa z dziedziny reklamy.

Jedna z firm wprowadziła na rynek europejski doskonały preparat na porost zębów, opatrując go nazwą “Drakula"! Bardzo prędko doszło do procesu o nadużycie praw autorskich związanych z tytułem, przy czym skarżącym nie była żadna wytwórnia filmowa, tylko rodzina nosząca to nazwisko. Być może przejrzenie gazet z tamtego okresu dałoby jakąś wskazówkę.

Już w godzinę potem signore Diavolo znajdował się w czytelni czasopism i wertował stare numery “Paris Matcha". Nie omylił się – istniała taka sprawa, zrazu głośna, później raptownie wyciszona. Jako pełnomocnik strony skarżącej figurował mecenas Kurt Steinhagen z Wiednia. Sprawę wygrał, ale odmówił kategorycznie jakichkolwiek informacji dla prasy. Don Diavolo postarał się niezwłocznie o książkę telefoniczną Wiednia, gdzie poszukiwany numer znalazł. Niestety, pod owym numerem niesympatyczna panienka (sądząc po głosie, stopięćdziesięciopięcio – kilowa) powtarzała jak zepsuta zegarynka, że po pierwsze, doktora Steinhagena nie ma, po drugie, nie będzie, po trzecie, nie udziela żadnych wywiadów, a z pracy zawodowej wycofał się już dwa lata temu i nie przyjmuje żadnych klientów.

W dwa kwadranse potem obrotny neoszatan miał już zarezerwowany bilet na wieczorny lot do Wiednia.

W międzyczasie próbował zasięgnąć informacji o losie następnego na liście: barona Frankensteina. Tutaj perspektywy też nie wyglądały różowo. Posiadłość arystokraty znalazła się w innym sektorze, niż mógłby sobie życzyć, a on sam zniknął jak kamień w wodę. Wiadomo było, że ów sztuczny twór, adoptowany przez ostatniego z rodu Frankensteinów, wstąpił w trzydziestym dziewiątym do elitarnej jednostki wojskowej, zdobył parę Żelaznych Krzyży, wykazując się dużą pomysłowością i nie mniejszym okrucieństwem. Blisko związany z Canarisem, po nieudanym zamachu Stauffenberga przepadł bez wieści. Musiał jednak przeżyć, skoro po wojnie poszukujące go organa natrafiły na ślad przelewu, dokonanego przez jeden ze szwajcarskich banków z jego depozytu na konto pewnego boliwijskiego towarzystwa, które, jak się okazało, było czystą fikcją. Pieniądze przepadły. Parę lat później srebra z rodowymi emblematami Frankensteinów pojawiły się w jednym z antykwariatów w Buenos Aires. Trop wiódł zatem do Ameryki Południowej.

Jeśli z każdym będą takie kłopoty, to w żadnym wypadku nie podołam przez dwa tygodnie – pomyślał Meff.

V.

Doktor praw Kurt Steinhagen od chwili przejścia na emeryturę mieszkał w zasadzie poza miastem, zachował jednak również, mimo poniechania praktyki adwokackiej, swoje biuro w jednej z przecznic Mariahilfer Strasse, tej targowej naddunajskiej stolicy. Meff wtargnął w jego zacisze bardziej siłą' niż sposobem. W drzwiach przedstawił się jako kontroler z gazowni, w przedpokoju spróbował oswoić zwalistą Trudę, ale kiedy okazało się to niewykonalne, machnął jej pierwszym lepszym dokumentem, burknął “służba specjalna" i pomimo jej okrzyków “żyjemy w neutralnym kraju!" wtargnął do gabinetu Steinhagena.

Pierwszą zauważoną rzeczą był rower, na którym goluteńki, jak go Bóg stworzył, mecenas usiłował walczyć z własnym brzuchem, ten jednak już na pierwszy rzut oka nie przypominał brzuchów łatwo dających za wygraną.

– Nie ma mnie! – rzucił doktor na widok wchodzącego.

– Powinien pan spróbować pasów wibracyjnych – rzekł Meff.

– Sądzi pan? – zainteresował się adwokat.

– I diety “cud", wypróbowanej przez największych gwiazdorów świata.

Mecenas wstrzymał pedałowanie.

– Na czym ona polega?

– Jest dosyć łatwa, trzeba po prostu nic nie jeść. Steinhagen westchnął tylko i przełknął dwie czekoladki z ogromnego pudła stojącego na biurku.

– A co pan tu robi? – spytał Meffa.

– Stoję!

– No, to niech pan siada. Truda, kawy! Może ciężarki? – To mówiąc schwycił sztangę, na sam widok której Fawson zaczerpnął więcej powietrza, i wskazując drugą gościowi, rzekł: – Niech pan spróbuje. Nie są wcale takie ciężkie. Zrobiono je ze styropianu. Wie pan, zdrowie jest rzeczą najważniejszą. Cała reszta to marność.

– Przyszedłem do pana ze sprawą…

– Z powodów zdrowotnych niczego nie prowadzę – zawołał adwokat – a jaka to sprawa?

– Jestem naukowcem… – zaczął Meff.

– Rozumiem, jakiś plagiat? – domyślił się mecenas.

– Jestem naukowcem zajmującym się teorią reklamy i piszę aktualnie pracę habilitacyjną. Jej tytuł: “Słynne procesy w sprawach o nadużycie praw".

Steinhagen sięgnął po garść fig.

– Chodzi o tę fatalną pastę, po której nie tylko zęby nie rosną, ale jeszcze korony rdzewieją? Nie udzielam żadnych informacji. Za żadne pieniądze – podkreślił.

Gość nie tracąc uśmiechu, z miną starej ciotki układającej pasjansa, który ma dać odpowiedź, czy i kiedy utraci dziewictwo, położył na skraju biurka banknot stu – dolarowy. Mecenas zignorował gest, nakładając do filiżanki z kawą ogromną ilość bitej śmietany. Fawson, nie zrażony, dalej układał pasjansa. Kiedy doszedł do drugiego rzędu i zatrzymał się, adwokat poruszył się, jakby zaniepokojony, czy wróżba wypadnie pomyślnie. Meff wyłożył jeszcze parę zielonych. Resztę ostentacyjnie schował do kieszeni i sięgnął po kawę.

– W pasjansie francuskim wykłada się trzy rzędy – powiedziała nagle milcząca dotąd Truda.

Z ociąganiem ustawił i trzeci rządek. Mecenas z miną wyrażającą najwyższe obrzydzenie zebrał banknoty i potasował zgrabnie.

– Dolary, jakież to w złym stylu. W zasadzie interesują mnie wyłącznie franki szwajcarskie.

Ale kiedy Meff wyciągnął rękę, Steinhagen spróbował szybko schować forsę do kieszeni. Musiałby jednak w tym celu stać się kangurem, jako że nie miał nic na sobie. Uśmiechnął się więc głupawo, sięgnął po szlafrok i otulił się nim. Potem schował pieniądze i rzekł:

– Czego pan właściwie chce od tego Drakuli? To żywy trup. Całkowicie zszedł na psy. Proponowałem mu wynajęcie luksusowej krypty, gdzie mógłby sobie spokojnie pospać, ale on twierdzi, że nigdy nie zaśnie, bo wszyscy jego przodkowie zostali podczas snu przebici osinowym kołkiem. Stary sfiksowany nieborak.

13
{"b":"100659","o":1}