Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie widziała pani przypadkiem tego człowieka? – tu machnął jej przed oczyma zdjęciem dandysa.

– A pan kto? – spytała nieufnie.

– Jego ochrona – padła odpowiedź.

– Ładnie go chronicie – parsknęła – minutę temu ktoś podobny do niego został porwany przez dwóch facetów samochodem marki Renault.

– Pani pojedzie z nami! – Nie wiadomo skąd pojawili się dwaj prawie identyczni południowcy, z tym że jeden bardziej wyglądał na Berbera, a drugi miał rysy Turka.

Anita, zaskoczona kategorycznym zwrotem, nie zaoponowała. Południowcy otworzyli, przysięgłaby, że bez pomocy kluczyków, drzwi pierwszego z brzegu mercedesa, i zaczął się pościg.

Że są ścigani, Cherubinek zorientował się dopiero po dwudziestu kilometrach. Oczywiście, nie jechali w stronę Paryża, tylko w odwrotnym wręcz kierunku.

– Mamy kogoś na karku – powiedział do kolegi – biały mercedes!

– Dodaj gazu – warknął Albinos.

– Duszę do dechy!

– Duś dalej!

Błękitny renault gnał, prawie nie dotykając kołami autostrady. Meff spał jak zabity. Jego szczęście, źle znosił kosmiczne szybkości rozwijane na ziemi. Osłupiali policjanci nie reagowali na ten niezwykły wyścig, sądząc zapewne, że są świadkami kręcenia kolejnego filmu z Delonem.

– Hej, mięczaki! Zatrzymajcie się! – zagadało nagle wyłączone radio. – Nie macie żadnych szans! Amatorzy nie powinni brać się za taką robotę!

– Mają nas! – jęknął Pucołowaty.

– Jeszcze nie – burknął jego albinotyczny współtowarzysz. – Zjeżdżaj w prawo!

Tylko opiece Opatrzności można zawdzięczać, że skręt przy pełnej prędkości nie zakończył się katastrofą. W pewnym sensie była to jednak katastrofa, samochód nie zmieścił się w wirażu, wypadł z trasy, przeleciał kilkanaście metrów w powietrzu, aby opaść na zupełnie inną odnogę rozjazdu, precyzyjnie kołami do dołu, choć pod prąd. Żaden z resorów nie zawiódł.

Oczywiście, manewr nie uszedł uwadze ścigających. Prowadzący mercedesa nie zaryzykował jednak podobnej sztuki. Ponieważ próba dotarcia na to samo miejsce w sposób zgodny z przepisami ruchu drogowego praktycznie była niewykonalna, siedzący obok Anity czarny o wyglądzie Turka wybrał inny wariant. Otworzył drzwi, akrobatycznym wślizgiem wywinął się na dach mercedesa i w momencie gdy wjechali na wiadukt ponad rozjazdem, na którym, wśród samochodów trąbiących i piszczących hamulcami, szamotała się “renówka" – skoczył. Anita krzyknęła. Nie lubiła samobójstw i samobójców. Atoli śmiały kaskader nie zginął. Jego ortalionowy płaszcz rozpostarł się niczym fałda skórna latającej wiewiórki, pilot lotem szybowcowym przemierzył kilkadziesiąt metrów i zwinnie opadł na dach umykającego samochodu.

Łomot i mocne wgięcie sufitu nie uszły uwagi Albinosa.

– Mamy lokatora – zawołał – strząśnij tę poczwarę!

Akurat z niemałym trudem udało się kierowcy ustawić pojazd zgodnie z ogólną cyrkulacją. Przystąpił więc do prób pozbycia się, intruza, który przykucnął na dachu i dla postronnego obserwatora przypominał zająca usiłującego kopułowa ć z żółwiem.

Gwałtowne ruchy kierownicą, chociaż doprowadziły do klaksonowych protestów pozostałych użytkowników drogi, nie wywołały na pasażerze na gapę żadnego wrażenia. Przywarł mocniej, usiłując wbić ostre zęby w dach wozu. Jednak solidna i śliska blacharka stawiła zdecydowany opór.

Albinos wyciągnął spluwę.

– Oszalałeś, nie wolno nam! – krzyknął Pucołowaty.

– W obronie własnej?! Nie mamy innego wyjścia. – Precyzyjnie obliczył miejsce, w którym musiał być środek brzucha dachowca, i strzelił.

Nie docenił przeciwnika. “Turek", który, jak wiemy, potrafił dowolnie przekształcać swe ciało, rozsunął mięśnie, tak gładkie, jak i poprzecznie prążkowane, i przez powstały otwór puścił kulę, która przeszła na przestrzał, nie wyrządzając mu najmniejszej szkody.

– Charakternik, kule się go nie imają! – zawołał białowłosy.

– A wziąłeś te poświęcone?

– Wziąłem zwykłe.

– No to trzymaj się dobrze.

Pucołowaty gwałtownie zahamował, doprowadzając w sposób kontrolowany do tego, co w przypadku niekontrolowania staje się ostatnim wyczynem niewprawnych kierowców. Wóz wpadł w poślizg, wyleciał z szosy, dachował dwukrotnie, aby stanąć znów na kołach i wrócić na szlak.

Jeśli na dachu znajdował się ktokolwiek, musiała zostać z niego mokra plama. Aliści czarny, nie w ciemię bity, w momencie poślizgu wykonał umiejętny skok na bok. Przekoziołkował kilkadziesiąt metrów, ale nawet wśród koziołków potrafił ominąć przydrożny słupek i wylądować na krzaku, dość wprawdzie kolczastym, ale elastycznie hamującym impet.

– Udało się! – ucieszył się pucołowaty okularnik i dodał spoglądając na wiszące w pasach bezwładne ciało Meffa: – Straciłeś sporo emocji, braciszku.

Tak czy owak zyskali nad goniącymi parę minut. Oczywiście, nie była to wielka przewaga. Tymczasem droga wpadła w niewielki lasek.

– Zwolnij – powiedział Albinos odpinając pasy Fawsona.

Nieprzytomny mężczyzna wypadł z wozu i zsunął się w zarośnięty rów.

– Świetnie! Jest zupełnie niewidoczny. Prędko go nie znajdą!

– Chcesz go tak zostawić? – zawołał prowadzący.

– A masz jakieś lepsze rozwiązanie? Tamtym nie uciekniemy, a przede wszystkim posłuchaj…

Z breloków przy zegarkach odzywał się wysoki dźwięk harfy, znany każdemu pracownikowi ich firmy. Nakaz bezwarunkowego powrotu do bazy.

Czarni dopadli ich w pół godziny potem przy stacji benzynowej. Profilaktyczne serie oddane w opony unieruchomiły i tak mocno poturbowaną “renówkę". Albinos i Pucołowaty wyszli z rękami uniesionymi do góry.

Napastnicy przeszukali wóz. Daremnie.

Anita, obserwująca ich z mercedesa, obawiała się, że kolorowi zamordują porywaczy, ale widocznie obie strony obowiązywały jakieś umowy i ograniczenia w działaniu, bo zadowoliwszy się serią niewybrednych przekleństw, na których dźwięk policzki obu pracowników pokryły się dziewczęcymi rumieńcami, pseudo – Algierczycy wrócili do mercedesa.

– A gdzie wasz podopieczny? – zapytała Anita trzech mocno niezadowolonych “kolorowych".

– Znajdzie się – odpowiedział Berber. Turek milczał, w automacie kupił trzy porcje lodów i obecnie smarował nimi liczne pokłute i pokaleczone zakątki ciała.

– To ja może wysiądę – zaproponowała dziewczyna, najwyraźniej syta wrażeń.

– Po wszystkim odwieziemy panią z powrotem na lotnisko – stwierdził ten najbardziej przypominający Algierczyka.

Szpakowaty przyjechał po obu amatorów indywidualnych działań dopiero po dwóch godzinach, ugrzązł w korkach zwiastujących rozpoczęcie godzin szczytu komunikacyjnego. Nie rzekł im ani słowa zarzutu, może dlatego, że oczekując na jego przyjazd, Albinos i Pucołowaty przezornie postarali się o dwie włosiennice, dyscyplinę oraz odrobinę popiołu celem posypania głów.

Koziołki i podmokły rów podziałały na Meffa lepiej niż najbardziej troskliwy anestezjolog. Ocknął się z uśpienia, obolały wstał na nagi i kusztykając ruszył w stronę lasu. Nie wiedział, co się stało, ale rozsądek podpowiadał mu, że najlepiej zrobi szukając odpowiedniego ukrycia.

Przeszedł lasek, po drugiej stronie znajdowała się jakaś wioska. Kilkanaście domków, kościółek. Wytworne ubranie Fawsona wyglądało jak wyjęte psu z gardła, policzek miał obtarty, kolano spuchło. Idąc w stronę zabudowań wiedział już, co zrobi. Pójdzie do kościoła! Lepiej późno niż wcale. Jego ateistyczny pogląd na świat rozsypał się jak pęknięta makówka. Pójdzie do kościoła! Zwierzy się pierwszemu lepszemu księdzu. Wyspowiada… Gorączkowo próbował sobie przypomnieć tekst pacierza, odmawianego niekiedy przez Marion, która, zanim po raz pierwszy dopadł ją na biurku, była przyzwoitą dziewczyną z dobrej katolickiej rodziny sklepikarzy i artystów. Kiedyś, gdy wybrali się razem na wycieczkę, próbowała go nawet nawracać, ale obrócił propozycje, w żart.

Doszedł wreszcie do kościoła, szybko wbiegł na schodki i nagle padł. Na moment go ogłuszyło. Jego głowa zderzyła się z niewidzialnym murem o elastyczności sztucznego tworzywa. Spróbował ponownie. Daremnie. Wokół świątyni ciągnęła się całkowicie przeźroczysta ściana, uniemożliwiająca wstęp.

9
{"b":"100659","o":1}