Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Fawson podał mu rękę i odwrócił się do starszego, kiedyś zapewne dystyngowanego mężczyzny.

– Nazywam się brat Manuel Jimenez – rzekł ów płynną angielszczyzną. – Mam być pańskim przewodnikiem i tłumaczem.

Gomez majtnął ręką, co zapewne oznaczało zaproszenie do wyjścia, po czym ruszył przodem. Szli jakiś czas ciemnawym korytarzem, który wyprowadził ich na' ciasne podwórko zawalone paczkami, czekającymi najwidoczniej na kontrolę celną. Stał tam niewielki samochód pancerny, pomalowany w wesołe pastelowe pasy.

– Najpierw pojedziemy do hotelu – wyjaśniał Jimenez – pan prezydent najprawdopodobniej przyjmie pana późniejszym wieczorem.

Pojechali. W wozie nie było okien, toteż wtłoczony pomiędzy oficera i przewodnika Delegat Dołu mógł co najwyżej wyobrażać sobie trasę podróży.

Wytworny hotel “Szczęśliwy Peon" wznosił się przy centralnej alei Punta Libertad, noszącej, rzecz jasna, imię H. Corteza. Był to jeden z ostatnich podarunków, które prezydent Amarillo otrzymał od koncernu “Intercontinental" w zamian za przestrzeganie kilkunastu procent praw człowieka. Szpalery nienagannie ubranych boyów i kelnerów, barki wyposażone w najlepsze trunki, urodziwe portierki i windziarki, automaty wydające na życzenie żądane przedmioty bez konieczności wrzucania monet – wszystko razem sprawiałoby niesłychanie miłe wrażenie, gdyby nie jedna błahostka. W hotelu nie widać było żadnych gości.

Pan Matteo Diavolo otrzymał apartament z własnym basenem, nieczynnym wprawdzie, ale, jak zapewnił w nienagannej francuszczyźnie maitre d'hotel, na życzenie zbiornik zostanie napełniony. Fawson wyraził życzenie, zamówił posiłek do pokoju i poszedł odpocząć. Lunch okazał się znakomity, choć nie wyglądał na dzieło miejscowej gastronomii, i rzeczywiście, dłuższe przetrząsanie melby ujawniło kawałek serwetki z paryskiej restauracji. A zatem obiadek został w całości dostarczony z Francji. Kelnerka, drobna przystojna Kreolka, życzyła dostojnemu gościowi smacznego, wpatrując się przy tym z taką chętką w czekolady i płaty wędlin, że czuło się nieomal, jak jej gruczoły ślinowe nabrzmiewają do rozmiarów piersi. Meff zauważył to i zaproponował poczęstunek. Przyjęła po dłuższym ociąganiu, ale zdecydowawszy się, pożarła tabliczkę razem z papierkiem. Rozbawiony gość, widząc jakiej frajdy jest sprawcą, zaproponował, żeby zabrała, co jej się żywnie podoba. Po chwili cała zawartość tacy zniknęła w czeluściach garderoby Kreolki.

– To dla dzieci – wyjaśniła.

– Rozumiem, macie przejściowe trudności z zaopatrzeniem – domyślił się Fawson.

Oczy Cortezjanki znów zrobiły się czujne i chłodne.

– Nie mamy z niczym żadnych trudności – rzuciła i szybko wyszła.

Meff postanowił się zdrzemnąć. Znajdował się już w półśnie, kiedy jego wyczulony słuch zarejestrował dziwaczne tupoty zza ściany. Wstał i spróbował uchylić drzwi do sali z basenem. Zamknięte. Zaryzykował przeniknięcie, wysunął głowę przez mur (szczęściem tradycyjny) i osłupiał. Wokół basenu uwijał się tłum tubylców przynoszących w glinianych wazach wodę, którą pospiesznie wlewano do środka. Nasz bohater co rychlej cofnął głowę i rozejrzał się po apartamencie. W pierwszym pokoju stało pod ścianą kilka automatów. Podszedł do jednego i rzekł dobitnie: “Guma do żucia!" Coś zawarczało i ze środka wyskoczyło opakowanie z Kaczorem Donaldem. Meff nie powiedział nic więcej, tylko energicznym ruchem podniósł klapę nakrywającą skrzynię. Przeczucie go nie omyliło. W środku siedział skulony krajowiec i z miną zaskoczonego w kącie szczura przypatrywał się cudzoziemcowi. Ten westchnął i opuścił klapę.

Straciwszy wszelką ochotę do spania, podszedł do okna. Rozpościerał się z niego piękny widok na wysadzaną palmami aleję, okoloną dziesiątkami hoteli, domów towarowych, kin, kabaretów i banków. Na pozór nie różniła się ona od żadnej z wielkomiejskich ulic na większości kontynentów. Brakowało tylko ludzi i pojazdów, ale można było to tłumaczyć porą sjesty. Pomnikowy Cortez, zamyślony i samotny, stał na swym postumencie, udrapowanym w kokosy i głowy jaguarów.

Fawson zapragnął przejść się. Wyszedł z pokoju, sprzątaczki kręcące się po korytarzu stanęły na baczność, smagła anielica dyżurująca na piętrze zatrzepotała dyżurnymi rzęsami. Nie dowierzając windzie zszedł schodami do hallu. Na jego widok poderwał się z fotela braciszek Jimenez.

– Zamierza pan zwiedzić miasto? – zauważył domyślnie – jestem do pana usług. Mamy tu kilka prawdziwych pereł architektury… Na przykład katedra.

– Chciałbym się przejść sam!

Cień niepokoju przebiegł przez twarz przewodnika.

– Nie ma takiego zwyczaju – powiedział nagle kapitan Gomez wyłaniając się zza płachty gazety. – Miasto jest duże, łatwo zabłądzić, ponadto przyjęliśmy za pana pełną odpowiedzialność. Co by się stało, gdyby jakiś nieuświadomiony kulturalnie skorpion albo inna żararaka pojawiła się na drodze Dostojnego Gościa?

– W prospekcie czytałem, że cortezjanizm zlikwidował wszelkie niebezpieczne szkodniki, razem z prostytucją, narkomanią i nierównością – uśmiechnął się Meff.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże! – zakończył dyskusję oficer.

Wyruszyli więc we dwójkę z Jimenezem. Właściwie było ich chyba więcej, mniej więcej od połowy ulicy szedł parę metrów za nim lodziarz z wózkiem, od połowy alei “przejął" ich kiosk z gazetami. To znaczy – Meff musiał mieć złudzenie wzrokowe, ilekroć odwracał głowę, kiosk trwał twardo wrośnięty w trotuar, zawsze jednak w stałej odległości trzydziestu metrów za nimi.

Jimenez z niezwykłą swadą opowiadał o cortezjańskim baroku, który wchłonął niezliczoną ilość bogatych nurtów kultury rodzimej, gawędził o dawnej literaturze, o obrzędach ludowych, które jutro zostaną zaprezentowane gościowi, wreszcie o osiągnięciach prezydentury Bandollera, który pragmatyzm Arcykapłana potrafi łączyć z ojcowskim humanizmem, zamiłowaniem do poezji i muzyki oraz z ogromnym poczuciem humoru.

– Są w świecie pisma ośmielające się zamieszczać karykatury własnych mężów stanu. My poszliśmy dalej. Nasz periodyk satyryczny “Akupunkturka" zamieszcza wyłącz – n i e karykatury Arcykapłana.

Mijali właśnie wielopiętrowy dom towarowy “Wszystko dla peona", którego witryny uginały się od napisów: “Nowość, okazja, sezonowa obniżka, wyprzedaż!" Fawson przypomniał sobie o utracie papierośnicy i skierował się do wejścia.

– Proszę wybaczyć, ale jeśli zamierza pan odwiedzić dom towarowy, powinniśmy być o tym poinformowani z jednodniowym wyprzedzeniem – zagrodził mu drogę Jimenez.

– A to dlaczego?

– Lokalny zwyczaj wywodzący się z tubylczych praktyk magicznych. Nasze społeczeństwo przejawia nader silne przywiązanie do tradycji, a szacunek, którym otacza cudzoziemców, tym bardziej nie zezwala na obchodzenie wielowiekowych kanonów. Zresztą, jeśli potrzebuje pan czegokolwiek, dostarczymy do hotelu.

Poszli dalej. Jeszcze parokrotnie Fawson próbował zejść z trasy, ale w restauracji akurat trwała przerwa obiadowa, w kawiarni urlop, a w kinie miał iść film dubbingowany w tubylczym dialekcie, więc nie było po co.

– A może chciałby pan porozmawiać z szarymi obywatelami naszego miasta? – spytał dystyngowany cicerone.

– Chętnie.

Szczególnym trafem na pustej dotąd ulicy pojawił się nagle prowadzący osiołka chłop o nieruchomej twarzy starej Indianki.

– Niech pan go zapyta, co go tu sprowadza – rzekł Plenipotent Dołu.

Jimenez nie zdążył otworzyć ust, ponieważ peon sam przemówił w dobrej oksfordzkiej angielszczyźnie.

– Nazywam się Alberto Ibanez, jestem chłopem z prowincji Mosąuitos, przed Wiosną Cortezjańską byłem tępym bezrolnym analfabetą, obecnie jestem świadomym swych zadań, praw i obowiązków wyznawcą wiary. Przed Wiosną Cortezjańską moim jedynym majątkiem były dzieci. Obecnie mam osła i dużą nadzieję na drugiego osła za trzy lata (dokonałem już przedpłat). W uprawie bawełny, osiągnąłem wydajność pięciu tysięcy kalesonów i podkoszulków z hektara…

21
{"b":"100659","o":1}